Изменить стиль страницы

Bronsky stropił się i nawet jakby skurczył, przygnieciony krzykiem tamtego. Przy Towlersie wyglądał jak kurczak, jak wystraszony, pieprzony chicken boy.

– Melduję, że od dziecka miałem z tym kłopoty… – zaczął nieśmiało, ale sierżant przerwał mu:

– Teraz już nie jesteś dzieckiem, pamiętaj. Bronsky. bo jak cię ścignę, to pożałujesz!

– Tak jest! Ale to naprawdę z dzieciństwa. Na złość rodzicom celowo myliłem sobie strony, aż mi tak zostało…

Towlers skamieniał. Z takim dzieciuchem me miał jeszcze nigdy do czynienia. Mylił sobie strony! Dobre sobie!

– Dobrze, żeś sobie nie pomylił, którędy się je, a którędy sra!

Reszta żołnierzy ryknęła śmiechem. Towlers popatrzył na nich.

– Było się śmiać? – zapytał. – Nie?

Pluton zaszemrał i ucichł. Towlers zwrócił się znowu do Bronsky'ego:

– Co ty mi za pierdoły opowiadasz? Jesteś w armii Stanów Zjednoczonych, a nie w przedszkolu, i masz wiedzieć, którą ręką trzeba się złapać za kutasa, żeby się wyszczać na wroga! Zrozumiano? A może ty tam nic nie masz, co, Bronsky?

Żołnierze znów się roześmieli, ale nie zareagował na to. Z dwuszeregu posypały się więc docinki i wyjaśnienia:

– My go nazywamy "Mańkut", on nawet pierdzi na opak!

– Cisza! – ryknął Towlers. – No, więc?

– Melduję, że mam – wystękał zgnębiony Bronsky.

– Melduję, że mam, panie sierżancie – poprawił Towlers.

– Tak…

– Co: tak?

– Melduję, że mam, panie sierżancie!

– To dobrze – zawyrokował Towlers. – Wstąp!

Udając sprężysty krok, Bronsky ruszył do szeregu. Towlers przymknął oczy, żeby tego nie widzieć. Gdy je otworzył, wszystko było jak przedtem – pas wisiał na nim za nisko, M-16 włóczył się niemal lufą po ziemi, a kieszeń jakimś cudem była znowu odpięta.

– Po zajęciach zgłosisz się, Bronsky. do lekarza. I podnieś pas, bo ci jaja urwie! A teraz za te śmiechy i rozmowy bez rozkazu poganiacie sobie trochę. Plutooon!

Wśród szurania i podzwaniania rynsztunku żołnierze wyprostowali się i stanęli na baczność. Tak, teraz jeszcze jako tako wyglądali.

– W prawo zwrot! Biegiem – marsz!

Żołnierze zdjęli broń z pozycji,,na pas" i oparli na prawych przedramionach, ściskając kolby pod pachą. Ruszyli wolnym truchtem, hełmy podskakiwały miarowo w gorącym powietrzu. Towlers zdjął z głowy czapkę, wytarł spocone czoło i poszedł za nimi.

Bronsky leżał na łóżku z założonymi pod głową rękoma i gapił się w sufit. Na korytarzu, za otwartymi drzwiami sali, reszta kompanii wrzeszczała, otaczając automaty do gry i usiłując ocyganić podajniki z coca-colą. Co chwilę włączały się sygnały alarmu, jakimi automaty protestowały przeciwko ograbianiu. Przeszkadzało mu to w skupieniu się, ale nie chciało mu się wstać i zamknąć drzwi. Gdy już jednak prawie zdecydował się, do sali wpadł podniecony dyżurny.

– Ej, Bronsky! – krzyknął. – Wstawaj! Masz się zaraz zameldować u starego!

Bronsky spodziewał się tego. Wstał powoli, obciągnął mundur, wziął czapkę i ruszył do drzwi.

– Zapnij sobie kieszeń – poradził mu dyżurny, gdy go mijał. Machinalnie zapiął guzik kieszeni i mijając dyżurkę wyszedł z koszarowca. Przeszedł w skos plac apelowy i dotarł do budynku sztabu. Było już prawie ciemno, więc na korytarzach paliły się jarzeniówki. W ich świetle żołnierze młodszego rocznika pastowali podłogę. Bronsky minął ich i stanął przed drzwiami gabinetu komendanta. Odetchnął głęboko i zapukał. Rozległo się stłumione "wejść" i Bronsky nacisnął klamkę.

– Kadet Bronsky melduje się na rozkaz! – wyrecytował bez zająknięcia, zapominając zdjąć czapkę i zastygł na baczność.

– Spocznij! – powiedział komendant. – Czapka!

Bronsky pośpiesznie chwycił furażerkę i umieścił ją pod lewą dłonią na biodrze. Popatrzył na starego. Komendant był starszym mężczyzna w stopniu pułkownika, o dobrotliwym wyrazie twarzy, jednak legenda jednostki głosiła, że to nie byle jaki drań tak dla swoich, jak i obcych. Wszyscy – i kadra, i żołnierze – nazywali go "Rekinem". W Wietnamie dawał komunistom nieźle do wiwatu, a wycofanie się stamtąd do Ameryki uznał za zdradę polityków i swoja osobistą tragedię. Jednak jak u większości ludzi wszystko u niego zależało od nastroju. Dzisiaj najwyraźniej czuł się dobrze.

– Siadaj, Bronsky – polecił. – Wezwałem cię, bo przyszły wyniki twoich badań.

– Tak jest! – powiedział Bronsky, bo nic innego nie przyszło mu do głowy, i usiadł sztywno na fotelu przed biurkiem komendanta.

Ten szeleścił przez chwilę papierami, aż z westchnieniem ulgi znalazł ten właściwy.

– O, mam! Posłuchaj: wojskowa komisja lekarska dziewiętnastej dywizji… i tak dalej… w składzie… to nieważne… dnia… o, tutaj, uznaje kadeta Bronsky'ego Roberta za niezdolnego do dalszej służby wojskowej. Wniosek do realizacji: natychmiastowe zwolnienie do cywila!

– Ależ, panie pułkowniku! – wyrwał się Bronsky. – Co powie mój ojciec? To marzenie jego życia, bym został oficerem!

Komendant postukał długopisem w zęby.

– Własnych marzeń nie masz? – zapytał.

– Nnnie…

– To będziesz się musiał o nie postarać. W wojsku nie ma miejsca dla ludzi, którzy nie umieją odróżniać prawej nogi od lewej! To zresztą nie twoja wina, coś jakby choroba, niegroźna, ale i nieuleczalna. Posłuchaj uzasadnienia. Nie będę ci czytał wyników, bo nic byś nie zrozumiał. Ja także nic, ale nasz lekarz wyjaśnił mi mniej więcej, o co chodzi. To nie ty pomyliłeś sobie strony, jako dziecko przekomarzając się z rodzicami, którą masz lewą, a którą prawą rękę. To był właśnie najwcześniejszy przejaw twojego defektu.

Okazało się, że masz jakieś zwarcie w mózgu, tak mi to powiedziano, czy dodatkowe połączenie między jego półkulami. Normalnie lewa zawiaduje prawą stroną ciała i vice versa. A u ciebie są jakieś niemożliwe do przewidzenia przeskoki – to prawa, to lewa półkula mózgowa na przemian sterują obiema połowami twego ciała. Nie dało się tego usunąć nawet pod hipnozą, wiec nie jest to rzecz nabyta. W praktyce wygląda to tak, że gdy ci wydać komendę: w prawo zwrot!, to ty się musisz najpierw namyślić, a i tak nie wiadomo, co zrobisz. A nie daj Bóg, powiedzieć ci, że wróg z lewej, to własnych żołnierzy wystrzelasz! Sam rozumiesz, że musimy cię zwolnić.

Bronsky chwilę przetrawiał decyzję. Wojsko na pewno nie było jego żywiołem, ale co powie ojciec?

– Co mam teraz zrobić, panie komendancie? – zapytał. – Ojciec nie przeżyje tego. Mundur to dla niego wszystko!

Znów to denerwujące stukanie długopisem o zęby…Rekin" namyślał się.

– Przeżyje, przeżyje – powiedział wreszcie – a jak nawet nie, to lepiej dla ciebie. Cóż ci mogę poradzić? Wstąp może do policji, tam się nie maszeruje tyle i nie salutuje. Masz dobre wyniki testów, jesteś inteligentny, bardzo dobrze strzelasz z obu rąk… Tak, tam się im przydasz! Jutro z. rana rozliczysz się u szefa kompanii i możesz wracać do domu.

Jerome rozsiadł się wygodnie w fotelu i podzwaniając kostkami lodu w szklance whisky, zapatrzył się w telewizor. Lubił westerny i żałował, że teraz już się ich nie kręci. Jego zdaniem to właśnie przeintelektualizowani filmowcy zabili western jako gatunek, odchodząc w imię jakichś bzdurnych poszukiwań psychologicznej prawdy od starego, dobrego schematu. Dziwne tylko, że producenci im na to pozwolili. On sam nie miał nic przeciwko schematom. Całymi godzinami mógł oglądać stare westerny. Tak jak dzisiaj. Właśnie wspaniały Glenn Ford. prowadzący spokojne życie sklepikarza, ćwiczył za miastem strzelanie. Tak naprawdę to był rewolwerowcem, który postanowił zerwać z bronią. Chociaż Jerome widział ten film dziesiątki razy, to ciekaw był co będzie dalej. Kamienie na pylistym gruncie podskakiwały jak oszalałe po każdym strzale.

Dobry jest! – pomyślał z. uznaniem Jerome.

Zaczął się zastanawiać, jak to zrobili? Na pewno pod każdy kamyk podłożyli spłonkę czy maleńki ładunek wybuchowy i zdetonowali elektrycznie. Mimo to dobrze się ogląda.

Na ulicy przed domem zahamował samochód. Jerome nie spodziewał się nikogo, więc nie zwrócił na to należytej uwagi. Dopiero gong u drzwi oderwał go od ekranu. Odwrócił się z niechęcią. Kto to mógł być? Od miesięcy, odkąd Elen odeszła, nikt do niego nie przychodził o tej porze. Gong odezwał się znowu. Wściekły Jerome wyłączył pilotem video i szurając pantoflami, poszedł do przedpokoju. Wyjrzał przez wizjer, ale to. co zobaczył, nie natchnęło go ufnością. Dwóch facetów o wyglądzie gliniarzy. Czego mogą chcieć?