Изменить стиль страницы

Brzmiało to przekonująco. I dlatego lęki Argona nie były przedpremierową tremą – hierarcha paradoksalnie bał się sukcesu. Jego marzeniem było stopniowe otwieranie Ekumeny, przyswajanie federacyjnych zdobyczy. Reformy. Czyż podbój nie przekreślał tych planów? Czy nie oznaczał przypadkiem roztoczenia szatańskich mroków nad całą planetą, zakucia Archipelagian w kajdany? Antygon uważał, że tylko przejściowo. Podbita Federacja miała dostarczyć środków na reformę Ekumeny, na jej modernizację, odnowę.

– Wszystko zależy, kto będzie prowadził defiladę – szeptał Leartonik z dobrotliwym uśmiechem starego Mefista. My czy taki ultras Tajgenis…

Spotkanie Leartonika z Georgiaszem nie uszło, rzecz jasna, uwagi Achila Tajgenisa, który kontrolę nad innymi hierarchami doprowadził do perfekcji. Wywołało ono niezwykłą wściekłość u tego chuderlawego, wiecznie skrzywionego facecika, wskutek wrodzonej wady kręgosłupa lekko skrzywionego w lewo. U szefa Szarej Straży wszystko było szare: cera, mysie włosy, uniform.

Normalnie mówił półgłosem, na jednym tonie i przerażał zimnym spokojem, ale będąc u siebie, jedynie w towarzystwie heterarki Sofii, pozwalał sobie na wybuchy furii.

– Argon i Antygon – co oni knują?!

Nigdy dotąd nie spotykali się tak często i w tak izolowanych warunkach. Wyglądało dotąd, że stary pierdziel nie cierpi młodego oekonomikosa. Ale kiedy ważyły się losy przywódców, którzy podczas obalania Eumentesa zachowali się biernie lub bronili detronizowanego przywódcy, nie kto inny jak Leartonik, sporządzający wspólnie z Achilem listy proskrypcyjne, zatrzymał się przy nazwisku Argona.

– Tego zostawić, fachowiec!

Tylko co się zmieniło?! Wybrał sobie następcę? Od lat Tajgenis uważany był za faworyta Archiwariusza. Jego syn poślubił wnuczkę starego hierarchy, wspólnie polowali na tigrozaury w rezerwacie.

Dreszcz przebiega po plecach Achila. Wie, co to znaczy być Wielkim Eforem. Największa władza i największe ryzyko. W historii Ekumeny w momentach kryzysowych trzykroć poświęcono głowę szefa Szarej Straży, rzucając ją tłumom.

– Na Belzebuba. Nie będę czwartym martwym eforem, choćbym miał całą Ekumenę wywrócić do góry nogami.

Późny wieczór 19 żeńca (na Florentynie zaczął się już następny dzień) zastał Argona Georgiasza w Dolnej Akropolii. Jako jedyny z hierarchów lubił w przebraniu parthyjskiego kupca oglądać nieoficjalną stronę podziemnego życia. Ot, choćby Odos Arymaneos. Kiedy przemierzał tę aleję luxpędnikiem, wyglądała jak Promenada Florentyńska. Teraz w porze nocnej zmiany nie uświadczyłbyś tu pół afegasty. Wygaszone iluminacje na tympanonach, pilastrach zastąpił codzienny brudnawy półmrok. Jezdnię zaludniał tłum złożony z pieszych, rowerzystów i najfantastyczniejszych pędników mechanicznych będących mieszaniną ekumeńskiej pomysłowości oraz sprzętu z przemytu, demobilu lub Aryman wie skąd.

Zaroiło się od przekupniów, sprzedawców stymulantów i amuletów, wróżbitów i handlarzy butli z czystym powietrzem, które cieszyły się wielkim powodzeniem, zwłaszcza u zamożniejszych mieszkańców najniższych dzielnic. Inna sprawa, że to rzekomo czyste powietrze śmierdziało zwykle jak wandalijska onuca.

Argon przeszedł na drugą stronę arterii, cudem unikając zmiażdżenia w potoku hulajdesek, mechariksz czy wspólniaków, jak nazywano wielkie odkryte lory komunikacji masowej, obrosłe ze wszystkich stron winogronami pasażerów. Przepychając się obok namolnej wróżbiarki, złorzeczącej jego obojętności i przepowiadającej jak najgorsze nieszczęścia, jeśli nie da choćby obola, oraz między dwoma karłowatymi żebrakami, czepiającymi się jego nogawek, skręcił do Czarnej Świątyni. Był w niej umówiony z kuzynem z rodzinnej Apollonii pilnie pragnącym się spotkać. Fronton Thanathejonu zdobiły sylwetki dwóch gigantów, Czarnego i Białego, splecionych w śmiertelnych zapasach.

Szaro odziani augurzy pobieżnie zrewidowali go przy wejściu i przyjęli ćwierć talenta na ofiarę. Wewnątrz, wokół ognia dobywającego się z podziemnej rozpadliny, znajdowało się medytacyjne kolisko, w którym należało usiąść celem koncentracji. W centrum wokół zalatującego siarką płomienia czołgały się nagie czarne porneidy, kapłanki rytualnej orgii. Z pobliskiego zoolis dolatywało beczenie zwierząt. Wielki kamień ofiary, pokryty skorupą zakrzepłej krwi, przypominał plecy wysmaganego niewolnika. Krąg ofiarników gęstniał. Przeważali drobni, pospolici ludzie, dla których comiesięczna ofiara stanowiła rodzaj daniny. Zamożniejsi musieli składać ją częściej. Przy okazji spadków, podróży, narodzin, zamążpójścia lub zgonu. Istniały również ofiary jubileuszowe i okolicznościowe. Zaś cynicy twierdzili, że ubój zwierzątek na chwałę Pana Ciemności jest jedynie pretekstem do wyciągnięcia pieniędzy dla Organizacji. Kiedy po świątyniach składano ofiary z ludzi, Eumentes zniósł tę praktykę. I słusznie. Nowoczesne środki dostarczały skutecznych a mniej spektakularnych środków utylizacji niepożądanych elementów.

Georgiasz rozejrzał się. Ani śladu Zenosa. Naraz rozległa się muzyka, głucha, dojmująca, tak straszna, jakby z samego piekła dochodziła… Snop światła z reflektora wyłowił białego kozłogona dostarczanego właśnie przez ruchomy chodnik. Drobny stekowiec płynął mechaniczną ścieżką ku ołtarzowi. Wydawał się być zahipnotyzowany, a może tylko odpowiednio uświadomiony, co do swojej odpowiedzialności w akcie ofiarnym… Dziarsko wskoczył na płytę. Spotęgowała się wibracja i zmieniło światło. Trupi poblask wydobył z mroku oblicza widzów z pierwszego kręgu – twarze różne: skupione i stężałe, zawzięte i przerażone. Drgnęła olbrzymia zwisająca nad kamiennym ołtarzem łapa gigantozaura.

– Krew łączy, krew żywi, krew oczyszcza! – zabrzmiał wszechogarniający głos; automatyczny, pozbawiony emocji, nieludzki… Gadzie ramię opuszczało się majestatycznie. Naraz niczym kocie pazury wyskoczyły ruchome ostrza i równocześnie zatopiły się w ciałku kozłogona. Żałosny bek, krótki jak podmuch detonacji. Jucha zbryzgała kamień, pociekła ku rynienkom. Kapłanki zbierały ją łyżeczkami podając ofiarnikom jako antykomunię. Co pewien czas polewały sobie piersi i brzuchy. Muzyka ścichła, słychać było tylko mlaskanie i granie grdyk. Okrąg pogrążał się w mroku, za to snop światła skierował się w górę, ujawniając postać Pana – zakręcone rogi i demonicznie zakończona kozia bródka. Belzebub szczerzył kły w tryumfującym uśmiechu. Jednocześnie w słabej poświacie ukazała się postać leżąca u jego kopyt – figura starszego mężczyzny z siwą brodą i zdruzgotaną aureolą.

Argon stłumił mdłości. Wiele lat upłynęło od czasów, gdy musiał uczestniczyć w podobnych misteriach dla pospólstwa. Zabawy hierarchów z czartem były o wiele przyjemniejsze i subtelniejsze. Gdzie ten Zenos? Naraz sucha ręka dotknęła jego łokcia. Zadygotał. Jakaś starowina wyszczerzyła ku niemu zakrwawione zęby. Chciał cofnąć się, ale przytrzymała go swymi palcami przypominającymi szpony.

– Zenos zatrzymany, uciekaj – syknęła.

Cofnął się ku wejściu. Starał się za bardzo nie przyśpieszać, kątem oka zobaczył dwóch strażników świątynnych ruszających, by zagrodzić mu drogę. Zrównali się z nim na placyku… Machnął im złotą mandorlą hierarchy. Nie wywołało to na nich żadnego wrażenia.

– Pójdziesz z nami – warknął wyższy. – Szara Straż!

– Idioci, jestem honorowym… – umilkł. Obok nich wyrosło naraz czterech rosłych tumanantów dotąd gnuśnie wypoczywających pod świątynnym murem.

– Puśćcie go, braciszkowie – powiedział łysoń z patriarchalną brodą.

– Precz, łachmyty – huknął kryptejak.

Błysnęły sztylety. Z ust strażników wydarły się jęki podobne agonalnemu bekowi kozłogona. Georgiasz stał osłupiały.

– Idziemy – rzucił łysoń. Pozostali tumananci otoczyli ocalonego hierarchę tworząc niby eskortę. Wyparowały z nich jakiekolwiek ślady zażywania środków stymulacyjnych. W zaułku czekał kryty pędnik z napisem "chleb".

– Wsiadaj!

Opór wydawał się bezcelowy. Mały, pozbawiony okien wehikuł pomknął, niczym kapsuła poczty pneumatycznej, ciasnymi tunelami gospodarczymi, co chwila przemieszczając się w pionie i poziomie, tak że Georgiasz nie mógł odgadnąć kierunku. Bał się. Czy przed chwilą uszedł ludziom Tajgenisa? Kim mieli okazać się przebrani wybawcy?