Z tymi słowy pociągnął pana Kleksa gwałtownie za połę surduta i tłumiąc śmiech, zaprowadził do podziemnych pomieszczeń. Z głębi korytarza dobiegał płacz niemowlęcia.
Pierwszy Admirał Floty pchnął jedne z drzwi i oczom pana Kleksa przedstawił się niezwykły widok. Na szerokim łóżku leżało pięcioro niemowląt w powijakach. Cztery ssały smoczki, a piąte wydzierało się wniebogłosy.
– Oto pańscy Bajdoci – rzekł z szatańskim chichotem Pierwszy Admirał. – Będą się zaprawiali od niemowlęctwa do naszego wiktu. Zgodnie z pańskim życzeniem, cha-cha-cha! Dostali dobrą porcję odmładzających pastylek! Nie żałowałem im! Nieźle ich odmłodziłem, co?! Cha-cha-cha!…
Pan Kleks w osłupieniu przyglądał się niemowlętom. Rozpoznał w nich swoich towarzyszy, gdyż rysy twarzy zostały nie zmienione. Ten płaczący to był kapitan! Obok leżał bosman Terno, dalej Ambo i jeszcze dwaj marynarze.
– Słuchaj, Alojzy – rzekł pan Kleks zduszonym głosem, od którego można było dostać gęsiej skórki. – Słuchaj, Alojzy, zawsze byłeś zakałą mojej Akademii. Teraz widzę, że stałeś się zakałą ludzkości! Tym razem udało ci się wystrychnąć mnie na dudka. Ale ja wymyślę taką sztuczkę, że zostaną z ciebie trociny! Rozumiesz?! Tro-ci-ny! Zapamiętaj to sobie, Alojzy Bąbel!
Po tych słowach pan Kleks odwrócił się, opuścił pokój i ruszył korytarzem w stronę wyjścia. Gonił go chichot Alojzego i urywane wykrzykniki:
– Stara purchawka!… Nadęta ropucha, cha-cha-cha!…
Nad miastem zapadła noc. Oszklone pawilony jaśniały światłami. Pan Kleks pobiegł na plac Obojga Farmacji, gdzie Bajdoci, zbici w gromadę, siedzieli na gołej ziemi. Prócz nich na placu nie było nikogo.
– Głowy do góry! – zawołał pan Kleks. – Opuszczamy ten zwariowany kraj! Ruszamy w głąb lądu! Przyszłość przed nami! Straciliśmy wprawdzie pięciu towarzyszy, ale jest nas jeszcze dwudziestu dwóch. Za mną!
Ten wielki człowiek nigdy nie tracił nadziei. Wysunął do przodu swoją rozłożystą brodę i pewnym krokiem pomaszerował w przepastne mroki nocy.
Miał bowiem taki dar, że widział w ciemności. Za nim, po omacku, wlekli się wygłodniali i znękani marynarze.
Postać pana Kleksa olbrzymiała w migotliwym świetle gwiazd.
Tak, moi drodzy. To był człowiek naprawdę niezwykły.
KATASTROFA
Kawalkada maszerowała przez całą noc.
Celem rozweselenia Bajdotów pan Kleks bez przerwy opowiadał im swoje prawdziwe i zmyślone przygody, wspominał o historii z Alojzym, o doktorze Paj-Chi-Wo, a nawet o księciu przemienionym w szpaka Mateusza.
Wszystkie te opowieści nie mogły jednak napełnić pustych żołądków marynarzy.
Z trudem posuwali się w głąb lądu. Gorący tropikalny wiatr wysuszał im wargi i potęgował pragnienie.
Pan Kleks nawet bez mapy orientował się w położeniu geograficznym. Polegał na przedziwnych właściwościach swojej brody, która nie tylko wskazywała kierunek marszu, ale nadto zapowiadała bliskość wody i jadła.
– Głowy do góry! – wykrzykiwał raz po raz pan Kleks. – Zbliżamy się do rzeki… Czuję zapach ananasów i daktyli… Skrzyżowanym spojrzeniem widzę nawet orzechy kokosowe… Przygotujcie się do śniadania!
Słowa pana Kleksa dodawały Bajdotom siły i otuchy. Przyspieszali kroku i łykali ślinkę na myśl o soczystych owocach.
Przejście nocy w poranek nastąpiło szybko i niepostrzeżenie. Przed oczami podróżników rozpościerał się krajobraz pełen bujnej zieleni, kolorowych ptaków i ogromnych motyli. W gąszczu zarośli niezliczone owady szumiały i pobrzękiwały jak srebrne monety. Opodal piął się w górę bambusowy gaj.
Niewyczerpana wynalazczość pana Kleksa podsunęła mu szczególną myśl.
– Potrzebne mi są wasze siekierki i noże! – zawołał do Bajdotów. – Z tych bambusów zrobimy sobie szybkobieżne szczudła!
Marynarze z zapałem zabrali się do roboty. Po upływie pół godziny każdy z nich trzymał w rękach dwa wysokie bambusowe drągi. Z rzemiennych pasów skonstruowano uchwyty do stóp, na podobieństwo strzemion.
– Ruszamy! – zakomenderował pan Kleks. – Śmiało! Nie bać się! Wykorzystywać giętkość bambusu! Sprężynować! Sprężynować!
Istotnie wysokie szczudła dzięki swej elastyczności pozwalały odbijać się od ziemi. Bajdoci posuwali się więc w podskokach, długimi susami, ze zwinnością koników polnych. Tylko pan Kleks posługiwał się jednym bambusem i wykonywał gigantyczne skoki o tyczce, wyprzedzając marynarzy.
Wierzcie mi, moi drodzy, że lekkość, z jaką wielki uczony wylatywał w górę i opadał na ziemię o pół mili dalej, wzbudzała powszechny podziw. Odnosiło się wrażenie, że pan Kleks przeobraził się w kangura, a niektórym Bajdotom wydawało się nawet, że rozwiane poły surduta zastępują mu skrzydła.
Podróż na szybkobieżnych szczudłach odbywała się z taką szybkością, że pan Kleks co chwila wykrzykiwał ze szczytu swojej tyczki:
– Przebyliśmy dziesięć mil!… Hop!… Znowu przebyliśmy dziesięć mil!… Hop!… Jeszcze tylko sto mil i będziemy u celu… Lecimy dalej!… Sprężynować!… Hop!
Po godzinie w oddali ukazały się wreszcie palmy. Wygłodniali Bajdoci rzucili się chciwie na zwisające wśród gałęzi owoce. Łapczywie pożerali ananasy, rozbijali siekierkami orzechy kokosowe i duszkiem wypijali orzeźwiające mleko.
– Szanujcie się! – wołał pan Kleks. – Miarkujcie żarłoczność! Pochorujecie się z przejedzenia! Czy macie ochotę wracać do pigularzy po olej rycynowy?
Na wspomnienie Przylądka Aptekarskiego Bajdoci opanowali łakomstwo, zeszli ze szczudeł, pokładli się na ziemi i głośno sapiąc oddali się trawieniu. Dopiero wtedy pan Kleks przy pomocy tyczki zerwał pęk daktyli i spożył skromne śniadanie, bowiem jadał na ogół niewiele. Najchętniej żywił się przez sen potrawami, które mu się śniły.
Po dłuższym wypoczynku podróżnicy ruszyli ku rzece, wypatrzonej przed pana Kleksa w odległości pięćdziesięciu mil na południe.
– Widzę ją! – wołał wielki uczony dając potężne półmilowe susy o tyczce. – Będziemy mieli wspaniałą kąpiel, o ile nie schrupią nas krokodyle. Bardzo cenię te poczciwe stworzenia. One wcale nie zdają sobie sprawy, że ludzie nie lubią, aby ich pożerano. Ja im to wytłumaczę. Umiem przemawiać do zwierząt… Skończyłem w Salamance Instytut Języków Zwierzęcych… Znam także niektóre narzecza ptaków i owadów… Doktor Paj-Chi-Wo umiał porozumiewać się nawet z rybami. Ale do tego trzeba mieć trzecie ucho. Patrzcie. Oto jesteśmy na miejscu!
Niebawem podróżnicy znaleźli się nad brzegiem niezmiernie szerokiej rzeki. Leniwe fale barwy piwa toczyły się wolno i majestatycznie, tworząc gdzieniegdzie wiry pokryte pianą. Od wody niosło orzeźwiającym chłodem. W przybrzeżnym rozlewisku wygrzewały się na słońcu krokodyle.
Pan Kleks zdjął trzewiki i skarpetki, podwinął do kolan nogawki spodni, po czym wszedł do wody. Krokodyle poruszyły się niespokojnie. Pan Kleks odważnie posuwał się w ich kierunku. Krokodyle rozwarły paszcze, a jeden z nich głośno kłapnął i groźnie zderzył ogonem o wodę. Pan Kleks nieustraszenie szedł dalej. Wreszcie zbliżył się do krokodyli i wygłosił do nich długie przemówienie, gestykulując przy tym obydwiema rękami.
Bajdoci nie słyszeli tego, co mówił wielki uczony. Zobaczyli jedynie, jak krokodyle, potulnie kiwając łbami, cofnęły się do tyłu, a po chwili zanurzyły się w nurtach rzeki i odpłynęły daleko od brzegu.
Tak, tak, moi drodzy. Pan Kleks był naprawdę człowiekiem niezwykłym. Kiedy wrócił do swoich towarzyszy, zdawało się, że kończy jeszcze rozmowę z krokodylami, wypowiadał bowiem jakieś niezrozumiałe słowa, które brzmiały mniej więcej tak:
– Kra-ba-ba kru… kru-kra-bu… bukru-kru kra…
Trudno jednak uwierzyć, aby tak właśnie brzmiał krokodyli język. Podróżnicy szybko rozebrali się i wskoczyli do wody. Zażywali kąpieli, pływali, nurkowali i wrzeszczeli z rozkoszy jak banda dzikusów. Pan Kleks pluskał się przy brzegu w koszuli i w długich kalesonach. Miał bowiem na ciele magiczny tatuaż, który otaczał wielką tajemnicą. Może był tam słownik wyrazów zwierzęcych? A może chińskie formułki mądrości doktora Paj-Chi-Wo? Nikt nie potrafiłby tego odgadnąć, tak jak nikt nie zdołałby zgłębić niezwykłego umysłu pana Kleksa.