Изменить стиль страницы

– Cóż, jestem przyzwyczajony. Przeżyłem Wojny, przeżyję i sławę wszechświatową.

Znowu spojrzenie niosło więcej treści niz słowa. Phoebe, z rękoma założonymi za plecami, torsem podanym w przód, uśmiechału się porozumiewawczo.

– Kto? – spytał Zamoyski.

– Stahs Judas McPherson poleca twej uwadze wielce szanowanego specjalistę, który jest starym przyjacielem klanu i dla którego stanowisz, stahs, przedmiot badań. Poczy-tałobu sobie onu za zaszczyt, gdybyś -

– Specjalistę od czego? Kognitywistę? Udostępniliście wu zapisy mojego umysłu?

– Skądże!

– Judas chce, żebym się z num spotkał? Gheorg wzruszyłu ramionami.

– Masz czas i jeśli stać cię na tę grzeczność, stahs…

– Rozumiem, że pozostajesz teraz w kontakcie z tym specjalistą. Także phoebe?

– Tak. Zatem? Przeadresować?

Zamoyski oderwał się od ściany, wyprostował, rozglądnął po korytarzu – i wyszczerzył zęby w złym uśmiechu.

– Wal.

Oczekiwał znowu dezorientacji, a co najmniej przeorientowania zmysłów. Tymczasem przez dwa uderzenia serca stał jeszcze w zamkowym korytarzu, w napiętym bezruchu, z Gheorgum po lewej ręce -

– a z uderzeniem trzecim szedł już brzegiem błękitnej zatoki pod ogromną kulą słońca. Słońce wisiało nad głową tak nisko, że wydawało się, iż dosięgnie je mocno ciśnięty kamień.

Przesłaniało dwie trzecie nieba. Pod głęboką krzywizną słońca zdawała się uginać powierzchnia wody, miękkie fale przesuwały się po wklęsłej soczewce zatoki.

Że Zamoyski w ogóle dostrzegał tę krzywiznę… Powinien był paść z wypalonymi źrenicami. Powinien zostać spalony na popiół i plazmę.

Odruchowo skulił się i rozglądnął za cieniem. Uciekać! Tak blisko – niechby najmniejsza protuberancja… wyparuje morze, spłoną palmy, zeszkli się biały piasek.

Powietrze tymczasem było wilgotne, ledwo ciepłe, od wody płynęła chłodna bryza. Stało to w tak rażącej sprzeczności z tym, co widział – gorejąca gwiazda na wyciągnięcie ręki – że aż musiał przymknąć oczy.

I teraz winien dotrzeć do niego także zapach: morza, potu i roślinnej zgnilizny. Ale nic. Oszczędzono mu zatem ułudy symulacji komplementarnych.

W oddali ktoś śpiewał w nieznanym języku; bliżej skrzeczały ptaki.

– Stahs Zamoyski.

Szła ku niemu od szeregu altan plażowych, po ścieżce ułożonej z symetrycznych białych kamieni. Jedną ręką odgarniała spłowiałe włosy, drugą wyciągała na powitanie. Była tak mocno opalona – do głębokiej czerni sprażonych ziaren kawy – że dopiero uścisnąwszy jej dłoń, zdał sobie sprawę, iż kobieta jest zupełnie naga. Wszelako ta jej stuprocentowa opalenizna, brak włosów łonowych oraz zwierzęca swoboda ruchów – wszystko to odsuwało ją daleko poza kontekst erotyczny; nie była naga.

– Słowiński – przedstawiła się. Skłonił się nisko.

– Phoebe.

– Stahs.

Czy powinien ucałować jej dłoń?

Ujęła go pod ramię i poprowadziła ku altanom.

Adam manifestował się dotąd zawsze z wyobrażenia pochodzącego z jego frenu; stanowiło to chyba regułę oesów cywilizacyjnych. Nadal więc miał na sobie zniszczone ubranie, w którym opuścił był Puermageze; teraz jeszcze ze złotą plamą na koszuli – pamiątką po słodkich sokach Franciszku.

Dostosował rytm marszu do długiego, spokojnego kroku kobiety. Może mu się wydawało, ale czuł, że kamienie uginają się lekko pod jego stopami. Jakby się zapadał podeszwami butów w materię głazów.

– Podobno stanowię przedmiot twojego naukowego zainteresowania, phoebe.

– Być może skorzystasz na tym.

Uniósł brew. Kobieta opuściła głowę, pozwalając opaść na twarz spłowiałym włosom. Zamoyski natychmiast pomyślał o Angelice. Inny hardware, program ten sam.

– Byłubym skłonnu zapłacić za prawo swobodnych przeindeksowań twoich Pól transferowych. Ty byś tego nie odczuł, stahs, korzystałbyś z Plateau jak dotąd.

– A w jakimż to celu owe… przeindeksowania?

Nie odpowiedziała od razu. Wcześniej usiedli w cieniu. Jako że prawie całe niebo było słońcem, cień skupiał się wyłącznie w ciasnych, głęboko ukrytych węzłach, miejscach osłanianych niemal z wszystkich stron. Zamoyski z ulgą wcisnął się w pionowy kokon półmroku.

Pod palmami niewidzialne zraszacze stawiały w słońcu konstrukcje z wody i mgły. Świat migotał ziarniście, medo-strojony, skazany na kolory najostrzejsze.

Im dłużej się Zamoyski przyglądał, tym bardziej był pewien, iż owe drobiny wodne utrzymują się w powietrzu stanowczo zbyt długo, zbyt rozciągnięte są ich parabole, zbyt powolny upadek – a przecież ciążenie wcale nie było mniejsze od ziemskiego, nie czuł różnicy swym nanoma-tycznym ciałem.

– Ładnie tu.

– Dziękuję.

– Na brak słońca, co prawda, nie mogłem ostatnio narzekać…

Wyciągnąwszy przed siebie nogi, Zamoyski przeczesał palcami gęstą brodę. Kobieta siedziała z dłońmi ułożonymi

równo na udach, wyprostowana; pochwycił jej rozbawiony wzrok. Brudny awanturnik i naga westalka. No tak. Lecz co właściwie chciału mu zakomunikować swoją nagością? Już się nie łudził, że cokolwiek mogło być tu przypadkowe – widzi, co ma widzieć, słyszy, co ma słyszeć, myśli, co -

Szarpnął się za wąs, aż łzy stanęły mu w oczach.

Naga – naga, to znaczy niecywilizowana; takie jest naj-pierwsze skojarzenie. Dzikuska. Dlaczego Słowiński chcia-luby odciąć się w moich oczach od Cywilizacji HS?

– Jeśli nie będzie to nietaktem… – zamruczał Zamoy-ski. – Nie urodziłuś się phoebe'um, prawda?

– Nie, pochodzę z pierwszej tercji. Przesiadłum się z białka na Plateau, gdy tylko stało się to możliwe. Szczegóły mojej biografii – ach, ale ty nie potrafisz jeszcze korzystać z Plateau, stahs.

– Nauczę się. I właśnie zaczynam się zastanawiać… Czy ty słałuś mi zaproszenia przez cały ten czas, tylko że ja właśnie nie miałem dostępu do… Nie. McPherson cię poinformował, że wróciłem? Nie. Czy można z zewnątrz rozpoznać, co się procesuje na cudzych Polach?

– Nie.

– Nie można. Tak.

Uśmiechnęli się do siebie przez gęstą zawiesinę światłocienia.

– Jestem, z frenu i profesji, meta-fizykiem – powie-działu Słowiński. Podniostu swą manifestacją leżącą na ziemi muszlę i przycisnęłu ją do ucha manifestacji.

Adam pochylił głowę.

– Jak dla mnie, phoebe, jesteś Einsteinem dwudziestego dziewiątego wieku.

– Noo, to rzeczywiście wiele pozostało do wytłumaczenia. – Odsunęłu muszlę, westchnęłu. – Widzisz, stahs, racją istnienia inkluzji jest odmienność rządzących w nich praw. Sztuka odkraftowywania czasoprzestrzeni to sztuka

konstruowania nowych fizyk. Jak się jednak zapewne domyślasz, i tu obowiązują pewne ograniczenia.

– Prawa zmiany praw.

– Tak.

Z manierą taniego prestidigitatora potrzasnęłu konchą i podału ją Adamowi. Muszla okazała się wypełniona po brzegi niewielkimi kamieniami szlachetnymi różnych barw i rozmaicie ciętymi.

– Proszę sobie wybrać jeden. No. Jeden jedyny. Wahał się: dłoń podniesiona, palce rozchylone.

– Tym właśnie – rzekłu – tym właśnie zajmuje się meta-fizyka.

– To znaczy czym?

– Grzebaniem na ślepo w skarbach.

Czerwony rubin. Uniósł go do słońca, spojrzał. Krew zalała oczy. Taki maleńki – a jednak widać: fasety prostopadłe, kształt graniastosłupa. Wsunął go do kieszeni.

– Pytanie, jakie sobie zadajemy – riągnęłu Słowiński – brzmi następująco: co właściwie reprezentują stałe meta-fizyczne? Z jakich praw wynika owo ograniczenie zmiennej czasu, tak nieszczęśliwie ochrzczone moim nazwiskiem? Z jakich – Zakaz Thieviego? Czy inżynieria meta-fizyczna w ogóle tworzy nowe inkluzje, czy tylko wykorzystuje istniejące od zawsze?

Zamoyski potrząsnął pytająco muszlą, skarby wysypały się na piasek.

Manifestacja Słowińskienu pokręciła głową.

– Nie, nie. To – wskazała muszlę – to są te pierwsze, prymitywne skojarzenia. Nie ma przecież żadnego „większego" wszechświata, który zawierałby nasz i wszystkie inkluzje. Nie ma żadnego takiego superplastra, n-wymiarowej przestrzeni, gdzie n równa się liczbie obieralnych parametrów fizyki i każdy punkt oznacza jedną, konkretną inkluzję. To tylko abstrakcyjna symulacja: Wykres Thieviego. Wy,