Изменить стиль страницы

– O, w mordę! – zaklął zgoła po świecku prototyp. – Niedoczekanie! Ja im pokażę! Ja im dam świętego!

– Co zrobisz? – zainteresował się krasnal.

– Zniknę, tfu, co za głupia terminologia! Zdematerializuję się, na zawsze. Teraz? Teraz!

– Propagandziści Regenta uznają to za kolejny cud.

– Napiszę list, w którym wszystko wyjaśnię.

– A kto go opublikuje?

Limeryk zafrasował się, ale już po chwili, pogmerawszy w fałdach swej powłóczystej szaty, wyciągnął drobinkę czegoś, co wyglądało na srebrzyście pomalowane ziarenko owsa.

– Oto jest sposób – rzekł. – Dostałem to ostatnio od pewnego pustelnika z Japonii.

– Phi, jeden egzemplarz nie czyni wiosny.

– Co za problem zmultiplikować.

– Cudowne rozmnożenie, słyszałem o tym.

– Wiesz, że cudów nie ma – skarcił go Limeryk – jest tylko naukowe powielanie. – Tu strzelił palcami i w kącie jaskini pojawiła się maszyna, na oko skrzyżowanie linotypu z kserografem. – Nauka i technika, ot co!

Zawarczało urządzenie powielające.

Limeryk zniknął pół godziny potem. Pozostały po nim: odrobina wilgoci i sznur mniszy (cingulum), którego złota nitka uniemożliwiała dematerializację. Krasnoludek też długo nie zabawił w świątyni. Jego zadanie było wykonane. Błogosławiona Patrycja, która od dawna miała chrapkę na etat zajmowany przez cudotwórcę, na pewnov będzie zadowolona z tej roboty.

– Rozpracowałem go psychologicznie!

Cudowne zniknięcie spowodowało, o dziwo, umocnienie kultu cudotwórcy. Tym silniejszego, że krzewiącego się konspiracyjnie ze względu na zdecydowany sprzeciw ówczesnej hierarchii. Stracił jedynie przemysł pamiątkarski. Każda z figurek w momencie okadzania bądź całowania zaczynała powtarzać piskliwe (japoński mikromagnetofonik nie był jeszcze najlepiej skonstruowany): Cudów nie ma, cudów nie ma, cudów nie ma…

Zaraza

Jak na późne średniowiecze kraj był wyjątkowo malowniczy i ciepły. Z czerwienią wulkanicznej gleby miło kontrastowały jasne mury świątyń, zielone kępy cyprysów i niebo. Tu i ówdzie widać było większe skupiska ludzkie, porozrzucane chaty wiejskie i mrowiska miasteczek z jednakowo ciemnym zaludnieniem oraz drogi, wszystkie prowadzące do zamku Regenta, twierdzy, która na szarej skale przypominała nieruchomego górskiego orła.

Twierdza z zewnątrz surowa, najeżona blankami i wieżyczkami, w których lubowali się poprzedni dynaści, wewnątrz przypominała rajski ogród, a centralny donżon był lekką, ażurową konstrukcją, żywcem przeniesioną z ogrodu rozkoszy. Regent Rene, lubiący zwać się Władcą o Ludzkim Obliczu, z dawna zaniechał ponurych praktyk, w jakich specjalizowali się jego poprzednicy; osobiście nie wyłupił ani jednego oka, sale tortur przerobił na stołówki dla gwardii, a sam, najczęściej incognito, podróżował był do Italii czy do Burgundii, aby tam chłonąć pierwsze wiewy nadchodzącego renesansu.

Nie oznacza to wszelako, aby w kraju panoszyło się bezprawie. Na wszystkim spoczywał czujny wzrok Wielkiego Inkwizytora, który wespół z jurysdykcją świecką, czyli samorządem miejskim pochodzącym z mianowania, troszczył się, aby ludowi żyło się dostatnio, a przynajmniej bogobojnie.

Tego dnia, jak w każdą sobotę, Jego Eminencja zaszył się z Regentem w pałacowej altanie i przystąpił do przedkładania szczegółowych raportów tygodniowych.

Wielki Inkwizytor nie przypominał w niczym swych kolegów po fachu: Torquemady czy Savonaroli, strój dominikanina skrywał niedużego, pucołowatego człowieczka o czerstwym obliczu i tylko niebieskie, zimne oczy zdradzały jego nieugięty charakter. Tych oczu bał się sam Regent, siwy starszy pan o wyglądzie zamożnego kupca i wypielęgnowanych dłoniach kurtyzany.

Odłożyli kolejną teczkę zatytułowaną Spalennictwo czarownic; wykresy statystyczne wskazywały wzrost o czternaście koma trzy procent w porównaniu z analogicznym okresem roku ubiegłego. Sięgnęli po rejestr kacerzy.

– Mamy zarejestrowanych dwunastu – powiedział Inkwizytor – dwunastu pobierających regularny żołd za swe odstępstwo i co pewien czas szerzących umiarkowane bluźnierstwa przeciwko Naszej Wierze i Warn, Najjaśniejszy Panie.

– A czy istnieją może jacyś nie zarejestrowani? – czujnie zapytał Regent.

Zakonnik roześmiał się, ale był to śmiech zimny, z gatunku tych, które wywołują ciarki po plecach. Władca nie kontynuował tematu – rzeczywiście pytanie było nie na miejscu. Jego Eminencja znał przecież każdą myśl w tym państwie, zanim się jeszcze wykluła, ba, bywał nieraz jej akuszerem, aby potem odsłonić ją, zdemaskować i ustawić parę stosów albo wyprawić delikwenta w długą podróż zagraniczną, z której nie było powrotu.

Odłożyli indeksy, a Regent zadał jeszcze kilka stereotypowych pytań:

– A kmiecie nadal są szczęśliwi?

– Szczęśliwi.

– A wyrobnicy?

– Promienni jako oblicze Waszej Miłości. Wzdłuż i wszerz kraju słychać jeno odgłosy pracy i modłów: „Niech będą błogosławione dni panowania Jego Wysokości…"

Monarcha uśmiechnął się zadowolony. Właściwie… czy nie nadszedł już czas, aby skończyć z parowiekową fikcją i ogłosić się królem? Tytuł Regenta brzmiał wprawdzie godnie i dostojnie, ale na zjazdach koronowanych głów wyglądał jakoś tak niepoważnie, blado. Tam Cesarz Świętej Ligii Erbańskiej, Król Axarii, Wielki Książę Rurytanii, a on – Regent jeno… Oczywiście status wiecznego zastępcy był wygodny, w razie czego wszystko można było zwalić na nie istniejącego króla i uświęconą tradycję. Przy czym początkowo istnieli jeszcze równolegle królowie, ale nawet nie zauważono, kiedy wymarli.

Jakiś czas władca gładził łeb swego ulubionego charta, półuśpiony monotonnym monologiem dominikanina, monologiem, który w owo leniwe popołudnie przypominał bzykanie muchy złapanej pułapką szyby, kiedy nagle mucha ta zmieniła się w osę…

– Oczywiście, Najjaśniejszy Pan słyszał o tym incydencie w dzielnicy Kramów…?

– Słyszałem – odrzekł Rene nie unosząc powiek. Inkwizytor zaniepokoił się. Zawsze obawiał się, że władca może mieć jakiś niezależny system informacyjny, którego dotąd nie rozgryzły jego służby. A teraz? Czyżby potwierdzenie? „A może tylko blefuje? – pocieszał się w duchu. – Nałożyliśmy przecież ścisłe embargo na tę plotkę".

– No więc, co z tym incydentem? – Suweren uniósł się z fotela. Wściekła radość zagrała w żyłach zakonnika. Nic nie wie! Rozwinął kilka pergaminów pokrytych pośpiesznymi notatkami.

– Informacja nadesłana przez starszego porządkowego z dzielnicy Kramów – odczytał tytuł.

– Wygląda jak ciekawostka, ino… mam pewne obawy.

* * *

Wezwany przez młodszego strażniczego rejonu DK 23 przybyłem na miejsce incydentu, któren był taki, że około godziny po nieszporach niejaki Kacper, kupiec powracający z targu do domu, popadł w rękoczyn z małżonką swoją Magdaleną, jako że zapytany przez wyżej wymienioną o utarg dzienny zeznał, iże zbóje podli podle bramy obłupili go ze szczętem. Naonczas Magdalena pociągła wyżej wymienionego Kacpra do światła, poźrzała mu na twarz i rzekła, cytuję:

– Ach ty kłamco, pędziwietrze. Widzę, widzę jak na dłoni: PRZEGRAŁEM SZTUK SREBRA DZIESIĘĆ W KOŚCI, PRZEPIŁEM TRZY, A NA DZIEWUCHĘ WYDAŁEM DWIE…

Tu łzą się zalała, zasię Kacper stanął jak wryt, albowiem prawdę mówiła. I dziwował się, nie mogąc pojąć, jak go przejrzała, a ona we łzach prawiła, iże z twarzy mu czyta, a gdy przybliżył się do niej i takoż pojrzał na jej jagody jako i czoło, ujrzał napisane: NIE JESTEM OD CIĘ GORSZA, OD POŁUDNIA AŻE PO ANIOŁ PAŃSKI GRZESZYŁAM Z CZELADNIKIEM KRYSTKIEM W ALKOWIE…

Tedy chłop nie zdzierżył i grzmotnął babę o skrzynię, na co ona… etc… Obdukcję simplitencjarną przeprowadził cyrulik przysięgły i on też obmywszy twarze małżonków ujrzał na nich wyrzuty dziwne, ni to opryszczce, ni ospie podobne, które składały się na wyrazy drobnem gotykiem pisane, jawiące myśli najskrytsze, słowa nie wymówione, które powtórzyć żołnierzowi custodii wstyd i sromota.