Изменить стиль страницы

Huk wywracanego stołka i głośny wybuch śmiechu dochodzący z kąta w głębi baru wybiły jego myśli z rytmu i zmusiły do uniesienia głowy. Luke niezbyt przytomnie rozejrzał się wokoło.

Pięciu pijanych, hałaśliwych mężczyzn najwyraźniej świetnie się bawiło. Jeden z nich właśnie gramolił się niemrawo z podłogi. Twarze wszystkich poczerwieniały od śmiechu i trunków. Rozmowa już dawno zjechała do poziomu opowiadania wulgarnych dowcipów.

Luke bezskutecznie próbował skoncentrować wzrok na jednym z facetów, który klepał właśnie z rozmachem po plecach swego towarzysza z lewej strony, bełkocząc pośród tłumionych wybuchów śmiechu o jakimś lekarzu, pacjencie i żonie. Obraz rozmazywał się i Luke wiedział, że niedługo wszystko rozleje się w konstelacje kolorów, pożarte następnie przez całkowitą ciemność. Podparł czoło dłońmi. Szumiało mu w uszach.

– Nie myśl – powiedział do siebie. – Po prostu nie myśl.

Wielki, jowialny blondyn z grupy wesołków w kącie, zwijając się w paroksyzmie śmiechu, wyrżnął pięścią w kontuar, aż zabrzęczały szklanki. Po spoconej, purpurowej z wysiłku twarzy ciekły łzy. Jego donośny głos wybijał każdą głoskę w głowie Luke'a wyraźnie jak czcionka w maszynie.

– Kurwa, chłopaki… jak on z żoną… to jej z gęby mucha… ha, ha, ha… a lekarz: „Przykro mi", mówi, rozumiecie, „przykro, pańska żona od pół roku… nie żyje!". A on, rozumiecie… pół roku… ha, ha, ha…

Pięciu mężczyzn rechotało ochryple, jakby z wysiłkiem, pokładało się na sobie nawzajem, krztusiło i opluwało z radości. Tamten, który upadł, zdołał się dźwignąć na kolana, ale grzmotnięty przez któregoś z kumpli otwartą łapą w kark znów rozciągnął się na podłodze.

Luke patrzył na nich obojętnie. Mucha, pomyślał, znaczy śmierć. Robaki przyjdą po twoje martwe ciało, mucha po twoją martwą duszę. Owadzia śmierć. Piekło to brzęczenie tłustych, końskich much. Pożrą cię żywcem.

Tak, to jest dobre zdanie. Trzeba je zapisać. Nie wolno pozwolić mu uciec przez dziurawe sito pamięci. Trzeba je zapisać, przyda się.

Luke wygrzebał z kieszeni notes, potem pióro. Bazgrał brzydko, nerwowym pismem.

Na drżących skrzydłach tłustych much spływa owadzia śmierć,

A krew jest czarna i krwawe łzy, jak kolia się sypią na pierś.

Zamarł z piórem w ręku. Nie zauważył nawet, że napisał te dwa wersy w poprzek jakiegoś poprzedniego zapisku. Kolory wokoło nabrały takiej intensywności, że zmrużył powieki.

Gdzieś, jakby od wewnątrz czaszki, jego mózg wyświetlił informację wygrzebaną z zakamarków pamięci. „W Średniowieczu mucha była symbolem cynizmu". Zdanie miało jakiś gorzki posmak. Luke powoli odpływał coraz dalej od rzeczywistości.

– Przepraszam, pan Carven, prawda?

Luke otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie. Próbował sobie przypomnieć twarz pochylającego się nad nim mężczyzny. Twarz ta wydawała mu się skądś znajoma, ale przez grubą warstwę waty okalającej jego umysł myśli przebijały się opornie.

– Jestem od lat wielbicielem pańskiej… hm, mrocznej twórczości… – kontynuował intruz.

Przy słowie „mrocznej" Luke lekko się skrzywił.

– Mogę prosić o autograf? – spytał nieznajomy, siadając obok przy jego stoliku.

– Tak, oczywiście – westchnął Luke.

Sięgnął do kieszeni po swoje wieczne pióro. W połowie gestu przypomniał sobie, że wciąż trzyma je w dłoni. Facet już podsuwał mu gruby notes, otwarty na czystej stronie. Luke napisał pierwsze lepsze zdanie, jakie przyszło mu do głowy. Krzywe, nerwowe litery sprawiały wrażenie, że pragną stać się czymś zupełnie innym, niż aktualnie są. Luke bazgrał, a ręce mu drżały, odkąd pamiętał.

„Żeby rozproszyć ciemność, wystarczy zapalić lampę. Jedyny problem to skąd ją wziąć".

Po sekundzie wahania paroma kreskami dorysował na dole strony staroświecką stajenną naftówkę i podpisał się.

– Proszę – powiedział, podając przybyłemu notes. Po raz pierwszy przyjrzał się uważniej jego twarzy. Była zupełnie nijaka, ale Luke'owi wciąż wydawała się skądś znajoma.

– Czy pan często myśli o śmierci, panie Carven? – zapytał nagle mężczyzna, chowając notatnik do kieszeni.

Świr, pomyślał Luke. Tylko tego mi brakowało. Albo, co gorsza – sekciarz.

Już otwierał usta, żeby spławić faceta, kiedy nagle napotkał jego wzrok. Oczy nieznajomego miały nienaturalnie jasne tęczówki, właściwie białe, gdyby nie opalizujący blask, jakim zdawały się świecić od środka. Wydawało mu się, że przewiercają go na wylot, a obcy nie dość, że wie o nim wszystko, to doskonale zna jego słabe punkty.

– Tak, myślę o śmierci – powiedział wreszcie Luke. – Piszę, jak pan zapewne wie. Żyję z tego, co piszę, a tak się składa, że to często dotyczy śmierci. Wychodzi mi ten temat. Ale, niestety, czasem muszę też myśleć o życiu.

– Śmierć wydaje się panu bardziej pociągająca?

– Nie. Może fascynująca. Rozumie pan, jako temat. Tak naprawdę wydaje mi się, że obie strony muszą się jakoś równoważyć, funkcjonują w człowieku równocześnie. W sumie zaczynamy umierać już w chwili, w której przychodzimy na świat.

Luke starał się mówić do rzeczy. Nie potrafił zrozumieć, jak to się dzieje, że siedzi przed tym obcym facetem i pieprzy mu o tym, co sądzi na temat śmierci, zamiast kazać mu się wynosić i spokojnie odpłynąć w niebyt. Co gorsza, za wszelką cenę próbował wyrażać się sensownie. Było coś niepokojącego w tym człowieku, coś, co sprawiło, że ledwo go zobaczył, odniósł wrażenie, że przez dziurę w środku wsunęła się chłodna dłoń i obejmuje palcami jego kręgosłup, żeby później złamać go jednym szarpnięciem.

Nieznajomy pochylił się ku niemu. Oczy mu świeciły.

– Ma pan zupełną rację! Nawet pan nie wie, jak blisko prawdy się znajduje. Jak pan myśli, jakie uczucia żywi śmierć względem pana na przykład?

Luke wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Kiedyś powiedziałem, że między zdaniem „Śmierć cię kocha" i „Jezus cię kocha" nie ma specjalnej różnicy, ale byłem wtedy skuty i wściekły. Stwierdzenie, że śmierć nas kocha, jest jakieś banalne. Tu chyba chodzi o bardziej skomplikowany układ.

– Oczywiście. I skomplikuje się jeszcze silniej, kiedy uświadomimy sobie pewną rzecz. Dlaczego zakładamy, że istnieje jedna śmierć? Przecież to bezpodstawne.

Luke czuł, jak przepełnia go jakieś ciężkie zimno, jakby ktoś wlewał mu w żyły płynny azot. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że boi się tego człowieka. Lęk był irracjonalny. Mężczyzna był wątły i niższy od niego o głowę. Ale Luke czuł, że słowa, które tamten wypowiada, uderzają w niego, biją w samo ego, dotykają istoty jego bytu.

– Każdy jest nosicielem swojej własnej śmierci. To takie nasze drugie ja, ten pasażer, którego obecność każdy żywy człowiek kiedyś w sobie odkrywa – ciągnął nieznajomy. – Rozumie pan, to rodzaj symbiozy, a czasami pasożytnictwa. Zastanawiał się pan kiedyś, czemu niektórzy ludzie są szczęśliwi, zdrowi, pogodni, podczas gdy inni ciągle czegoś szukają, gonią za czymś mniej lub bardziej realnym, nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością i spalają się wreszcie w tym obłędnym wyścigu?

– Tak – szepnął bezgłośnie Luke. Czuł właśnie, jak jego krew spala się w lodowatym podmuchu nieokreślonego przeczucia, że coś jest tu bardzo nie tak.

– Otóż ci pierwsi żyją w zgodzie z własną śmiercią, która nie chce opuścić ich ciała, wygodnie jej tam. To takie leniwe śmierci o zgodnym charakterze. Są też starcy na siłę czepiający się życia, wciąż zachłanni. Nie potrafią umrzeć, nie mogą znieść myśli o własnym zgonie. To ich śmierci obawiają się, jaki los przypadnie im później, boją się zmiany, więc starają się utrzymać nosiciela jak najdłużej przy życiu.

– A co z tymi, którzy dążą do samodestrukcji? – wyszeptał Luke. – Nie żyją w zgodzie ze swoją śmiercią?

– Różnie. Śmierci też ulegają emocjom. Bywają nawet szalone. Czasem dane ciało im się nudzi, czasem chcą zmienić je na inne z ciekawości, a czasem chcą po prostu uciec, poszaleć na wolności, bez ciała. To bardzo przyjemne uczucie, zapewniam. Ale na dłuższą metę nie do przyjęcia. Śmierć potrzebuje żywiciela. Wracając do pańskiego pytania, w przypadkach, o których wspomniałem, śmierć-lokator może popychać nosiciela do samobójstwa, wpędzać go w choroby, nałogi, wywoływać wypadki. Wie pan, w zbiorowych katastrofach uczestniczą tylko znudzone śmierci.