Изменить стиль страницы

– Możliwością – przemówił niespodzianie karzeł. – Możliwością, której nie zna nawet sama Iskra, lecz która odpowie na wezwanie, kiedy nadejdzie stosowny czas. Tym właśnie je uczyniono w dawnych czasach, kiedy strzępy włosów Sajjinerthe, Bogini Wiecznej Przemiany, opadały na jesienne niebo i gdy powstały Iskry, młodsze siostry bogów. W swej najprawdziwszej istocie są ogniem, co wybucha znienacka i bez ostrzeżenia. Płomieniem, który może przywdziać człowieczą postać, lecz nigdy bez reszty nie zatraci się w ludzkim przebraniu.

– Zeszłej jesieni posłałem gońców na południe, kniaziu – powiedział w głuchej ciszy żalnicki książę. – Wiele lat tam żyłem i mam przyjaciół daleko poza krawędzią Łysogór, w krainie Servenedyjek. Ale nie znaleźli niczego. Nawet najlichszego śladu. Nikt wcześniej nie oglądał waszej córki ani w namiotach norhemnów, ani w obozowiskach Servenedyjek. Jakby wicher rozmiótł ślady na piasku i ludzkiej pamięci. Jakby jej wcale nie było.

Twardokęsek poczuł, że coś szarpie go za połę kubraka. Szydło wdrapał się na ławę, bez słowa wepchnął pomiędzy zbójcę i Czarnywilka. Twardokęsek byłby zepchnął bezczelnego pokurcza, ale wtedy spojrzał na jego twarz. Oczy trefnisia świeciły w mroku jak jantar, pomiędzy rozchylonymi wargami poruszał się język ostry i rozdwojony jak u węża. Zbójca zadygotał ze strachu, ale nie mógł się wyrwać, zaklinowany sztywno pomiędzy współbiesiadnikami.

– Jakby pewnej nocy wynurzyła się przy brzegu Traganki – mówił dalej książę, a każdemu jego słowu towarzyszyło skinienie głowy błazna. – Bezimienna. Jak gdyby bogowie rzucili pomiędzy nas Iskrę, byśmy nadali jej kształt wedle własnych pragnień, przepowiedni i lęków. Byśmy ją przekuli kolejno w dri deonema, zwajecką kniahinkę i prorokinię Servenedyjek, póki jej prawdziwe oblicze nie zagubi się w korowodzie masek i cudzych twarzy. Aż wreszcie nikt, nawet ona sama, nie zdołał już rozsądzić, na kogo zastawiono pułapkę.

– Czyście się wszyscy szaleju opili? – odezwał się chrapliwie Twardokęsek.

Nagle zdjęła go ogromna wściekłość za te wszystkie brednie o bogach i czarach. Szarka leżała na jego posłaniu, a oni swarzyli się o nią i szarpali jak sfora wściekłych psów.

– Toż ja tam był – powiedział. – Przy bramie mnie w dybach trzymali, kiedy dziewka pierwszy raz w Tragankę zawitała. Z okrętu wysiadła, co do portu przybił. Samem ją w pałac dri deonema posłał. Żadna w tym tajemnica ani nieśmiertelnych mocy spisek. Chcecie, to się pożeńcie wedle obyczaju. Albo jej nie bierzcie, jeśli się wam nie widzi. Jeno się nie zasłaniajcie baśniami o Iskrach, bo się nie godzi.

– Nie, nie godzi się – odrzekł przytłumionym głosem Koźlarz.

Zbójca miał wrażenie, że zaraz wybuchnie gniewem, a znacznie bardziej bał się jego chłodnej wściekłości niż furii Suchywilka.

– Ale prawda, że lękam się Iskry – mówił książę. – Zanadto dobrze pamiętam noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela, a Zird Zekrun odrzucił płaszcz w najświętszym przybytku bogini, pośrodku ziemi, by pragnąć w mym życiu cudowności i magii.

Kostropatka uczynił drobny karcący gest ponad modlitewnymi paciorkami i Twardokęsek pojął, że nigdy wcześniej nie słyszał z ust Koźlarza ani jednego słowa o tym, co wydarzyło się w świątyni Bad Bidmone.

– Dość się napatrzałem, jak przedksiężycowe moce obracają nasze życie w pogorzelisko dla pustej igraszki – dokończył twardo książę. – I dlatego lękam się waszej córki, kniaziu, i wszystkiego, co za nią idzie. Bo mnie nie sposobiono do żadnej z tych rzeczy, o których śpiewają minstrele. Jeden tylko mam talent i kunszt od bogów dany. Taki, że mi żelazo w rękach śpiewa.

Było to proste stwierdzenie faktu, nie przechwałka, gdyż po kilku zimowych miesiącach na Półwyspie Lipnickim Koźlarz nie musiał się chełpić przed własną szlachtą. Nie w tej sprawie. Wzrok zbójcy mimowolnie powędrował ku dwóm pachołkom, którzy sztywno wyprostowani tkwili za plecami Koźlarza z obnażonymi mieczami, znakiem najwyższej władzy.

– Sposobiłem się do tej wojny więcej niż tuzin lat, kniaziu – podjął Koźlarz. – Pomiędzy martwymi królami w kohorcie Org Ondrelssena, wśród Servenedyjek, co mieszkają w namiotach błękitnych jak morze, i u norhemnów, którzy czerpią wodę z pustynnych studni czaszkami własnych przodków. A także w innych miejscach, których nie rozpoznacie nawet z nazwy. I walczyłem z ich wojownikami. – Podniósł na kniazia przejrzyste szare oczy. – Tak samo jak czynią Zwajcy. Najmowałem się do ochrony karawan, strzegłem pustynnych strażnic i broniłem Karuat o jedenastu bramach i murach ze złotego piaskowca, gdyż jego władca był nazbyt stary, by stawić czoło pustynnym wojownikom.

Zbójca drgnął. Znał to imię, choć Szarka wypowiedziała je przy nim jeden, jedyny raz w pałacu dri deonema, zaraz po tym, jak zaszlachtowała jego gospodarza. Pamiętał chłód kajdan skazańca na swojej skórze i jej miękki niepewny głos, kiedy mówiła „Eweinren, Eweinren z Karuat”.

Koźlarz nie spostrzegł jego zmieszania.

– Znam przepowiednie Servenedyjek i wiem, przed czym przestrzegała nas twoja córka. Bo są na południu miasta wymarłe, gdzie tylko suchy wicher kręci bicze z piasku na dziedzińcach świątyń, a żmije śnią upalne sny w ruinach pałaców po tym, jak przeszła przez nie pustynna kurzawa. Ale teraz Servenedyjki z podniesionymi głowami chodzą po ulicach najpiękniejszego z miast Krain Wewnętrznego Morza i jawnie ogłaszają, że zwajecka kniahinka poprowadzi ich przeciwko naszym bogom.

– I może tak będzie – wyszeptał karzeł. – Choć jeszcze nie teraz. Nie tego lata.

Twardokęsek nie sądził jednak, aby usłyszał go ktoś inny.

– Tyle że mnie sposobiono do zupełnie innej walki – mówił książę. – I nie pozwolę jej sobie odebrać. Nikomu. Nawet waszej córce, kniaziu. – Coś w głosie żalnickiego księcia sprawiło, że zbójca opuścił głowę i nie chciał widzieć jego twarzy. – Nie potrafię. Choćbym chciał, nie potrafię. Rok temu Iskra powiedziała mi, że jej śmierć wypisano na ciemnych skałach Pomortu. Co może być prawdą.

Zbójca bez słowa potrząsnął głową. Nie sądził, że książę powtórzy tamte słowa, wypowiedziane na brzegu Wewnętrznego Morza w noc przed śmiercią Jastrzębca.

– Co może być prawdą – powtórzył w głuchej ciszy żalnicki książę – ponieważ zeszłej wiosny jadziołek próbował mnie zabić, abym nie stał się przyczyną śmierci jego pani. To także powinniście wiedzieć, kniaziu. Wasza córka jest strawą bestii, która pożera ją kęs po kęsie i z wolna popycha ku zagładzie.

– Ocalił ją w wieży Zird Zekruna – powiedział zwajecki kniaź.

Zbójca mocniej zacisnął rozdygotane z nagła palce na krawędzi ławy i pochylił się nad stołem, by nikt nie dostrzegł kurczowego grymasu na jego gębie. Nie chciał słuchać żalnickiego księcia. Nie chciał, aby ktoś przypominał mu o dwoistej naturze jadziołka. Lecz drobne drzwiczki w jego umyśle odemknęły się już na dobre i przez chwilę widział go w prawdziwej postaci – czworooką bestię snów, zdolną pokonać Nur Nemruta w jego własnej dziedzinie.

– Nie z litości – odparł książę. – Jadziołek nie dba o nasze spory z Zird Zekrunem. Szuka tylko krwi, rozpaczy i cierpienia w snach waszej córki. Nie odstąpi jej, jak długo pozostanie jeszcze cokolwiek do pożarcia. Póki wasza córka nie oszaleje. Taka właśnie jest cena za trujące pióra, za bitewny szał i za wieszczy wzrok jadziołka. Wasza córka zna ją bardzo dobrze. Podobnie jak musi wiedzieć, że bestia nie przywykła dzielić się zdobyczą. Nie dopuści do Iskry ani mnie, ani nikogo, kto mógłby ją powstrzymać. Jeżeli to wciąż możliwe…

– Łżesz! – Suchywilk poderwał głowę. Łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach. – Łgarstwo parszywe! Wszak to nie bestia żadna, jeno zwierz nędzny, bezrozumny i od gołębia niewiele większy. Zimę my całą pod jednym dachem przesiedzieli. Krzywdy jadziołek nikomu nie uczynił, kurczęcia nędznego na podwórcu nie zadusił!

– Skąd wiecie, ile wasza córka za jego powściągliwość zapłaciła? – spytał z zimnym uśmiechem Szydło.

Zbójcę aż ciarki przeszły. Chciał coś rzec, ale nie potrafił, bo mu zęby ze strachu szczękały na wspomnienie bursztynowych ślepi jadziołka, jak świdrują na wylot jego rozum i przymuszają do posłuszeństwa.