Изменить стиль страницы

Zbójca nie odwrócił spojrzenia. Przed oczami miał twarz żalnickiego księcia wyostrzoną oczekiwaniem i pobladłą.

– I co z tego? – ryknął zwajecki kniaź. – Co z tego, powiadam? Czy wam się zdaje, żem przez te wszystkie lata legendy szukał, co będzie morze pieśnią wygładzać? – Coś błysło w jego oczach, nabiegłych krwią i gorzałką, żal tak stary i zapiekły, że zbójca odwrócił spojrzenie. – Jam już raz legendę w dłoniach trzymał, lecz mi się wraz z życiem z rąk wymknęła. Dla córki zwyczajnego bytowania chciałem zamiast baśni szumnych. Żeby w dworcu osiadła, na ziemi własnej i pomiędzy swojakami. Z dzieci gromadą u boku i mężem zacnym żeby w bezpieczności żyli. Rękę własną bym oddał, byle się jeno podobny los ziścił…

– Uważajcie. – Karzeł popatrzał ku niemu bystro ponad stołem. – Uważajcie, bo bogowie nazbyt często przychylają ucha słowom bez namysłu wypowiedzianym i nie w porę.

– Niechaj słuchają! I wy słuchajcie dobrze, mości książę. – Suchywilk spojrzał prosto w oblicze Koźlarza. – Napiłem się, tedy prosto powiem, bez krętactw i zagadek. Niech się jeno ta zawierucha skończy, a żyw będziecie, przyjdziecie prosić o rękę mojej córki. Z całą ceremonią i przed wiecem poprosicie, jako wasi przodkowie czynili, złota ni klejnotów nie szczędząc. Albo was własną rękę ubiję.

Przy wysokim stole uczyniło się bardzo cicho. Tylko Kostropatka poderwał się nagle ze swego stołka, ale wnet czyjaś ciężka ręka opadła mu na ramię i pociągnęła w dół. Kapłan ze świstem wciągnął powietrze, jakby szykował się do wrzasku. Potem ktoś zatkał mu gębę.

Zbójca słyszał jedynie łoskot krwi przewalającej się w skroniach i czuł bolesne pulsowanie w piersi.

– Dlaczego? – Głos żalnickiego księcia był spokojny, ale zaciśnięte na czaszy palce pobielały z wysiłku.

Czarnywilk aż głową podrzucił, a wśród biesiadujących Zwajców podniósł się głuchy poszum. Nie tak należało odrzec zwajeckiemu kniaziowi, kiedy własną córkę swatał.

– Ponieważ ona was chce – odrzekł bardzo cicho kniaź. – Bo lepiej mieć córę pomiędzy obcymi, lecz żywą. Bo nie chcę więcej patrzeć, jak chodzi po ojcowych komnatach z twarzą tak białą, jakby z niej ostatnia kropla krwi wyciekła. Nie myślcie, że ja głupi, żem nic nie spostrzegł zeszłego lata. Jenom myślał, że jej miłowanie północny wicher z umysłu wywieje, morze gorączkę z serca wymiecie. Innegom dla niej męża chciał.

Na te słowa kilku spomiędzy wilczojarskiej szlachty, co bardziej zaprószonych winem, jęło się podnosić zza stołów i pobrzękiwać szabelkami. Koźlarz przyglądał się temu bez słowa.

– Wszyscy pomnimy dobrze, jaki los waszej matce w Żalnikach zgotowano – odezwał się ugodowo Czarnywilk. – I nie widzi mi się, aby kniahinkę łaskawiej tu przyjmowali. – Kiwnął głową w lewo.

Kostropatka zdołał się wyrwać z opresji. Odskoczył kilka kroków od stołu, gdzie go niecnie przytrzymano, i stał w odświętnej, lamowanej zielenią szacie, dysząc z wściekłości.

– Bo jest poganka! – zakrzyknął w końcu. – Poganka bezecna, co ani bogów nieśmiertelnych w powadze nie trzyma, ani zwyczajnej ludzkiej obyczajności nie zachowuje. – Blizny na jego twarzy nabiegły purpurą. – I nie widzi mi się, aby żalnicka szlachta i panowie lekkim sercem powitali dziewkę, która nosiła na czole obręcz Zaraźnicy i nie wzdrygała się przed poufałością z wiedźmą ani plugastwem jadowitym. Bo jakiż – że płód miałby nam przyjść z podobnej pani? – Potoczył wzrokiem po niższym stole.

Co zapalczywsi ze Zwajców macali już po ziemi, szukając stylisk toporów. Powstrzymała ich Suchywilkowa komenda, wyszczekana takim głosem, że nikt się przeciwić nie śmiał.

– Sami widzicie, książę – rzekł zwajecki kniaź. – Nie będzie pokoju z tego spokrewnienia ani między ludźmi radości.

Twarz żalnickiego księcia była wciąż nieruchoma, lecz szepty i pogwarki przy niższych stołach gasły kolejno i zamierały. Wreszcie zbójca słyszał tylko świst wichru w koronach sosen i nocne pohukiwanie sowy. Pochylił się chciwie nad stołem, by nie uronić ni słowa z książęcej odpowiedzi.

– Może być – odparł Koźlarz. – Może być, że niełaskawie podejmują tutaj waszą córkę, kniaziu. Ale przed małżonką moją nisko będą klękać i głowy do samej ziemi kłonić. Ktokolwiek nią zostanie. Albo im sam te głowy do ziemi przygnę. Toporem.

– Póki jej w wieży nie zawrzecie, jako z matką waszą uczyniono – wycedził przez zaciśnięte zęby Zwajca. – Ot, huczy wam teraz we łbie młodość, wojenka niczym piwo w rozumie buzuje i do baśni nęci. Ale wnet inne czasy przyjdą i inne pieśni między narodem powstaną. Będą wam ludzie w ucho różne gadki kładli – o cudowności, co z nieszczęściem w jednej parze chadza, i przekleństwie nad rodem Iskry z woli bogów zawieszonym. Zacznie w was cudzy strach kiełkować i rosnąć, aż spojrzycie na moją córkę cudzymi oczami i zobaczycie wiedźmę o umyśle zmąconym z bożego rozkazu. Tak właśnie! – Uderzył kubkiem w stół. Napitek rozbryznął się szeroko, po szatach współbiesiadników. – Będziecie się koło niej układać do snu i słuchać w ciemności, czy jej serce bije człowieczym rytmem. I nigdy nie będziecie wiedzieć na pewno!

Nikt nie ośmielił się przerwać. Kostropatka przesuwał w palcach modlitewne paciorki. Oczy miał na wpół przymknięte, czoło zmarszczone. Milczał jednak. Wszyscy słuchali zwajeckiego kniazia – jedni ze zdumieniem we twarzach, drudzy z gniewem, inni wreszcie z pijacką obojętnością.

– Nigdy nie będziecie wiedzieć – powtórzył Suchywilk – czy się wam pod palcami rybią łuską nie nakryje i w odmęt nie skoczy. Nie zrozumiecie wieści znoszonych przez morskie ptaki do jej okien. Nie poznacie ni jednego z tych tajemnych miejsc, do których pod księżycem na nowiu pobiegnie na wezwanie morszczynki. Będziecie tylko obracać się w pustej łożnicy, patrzeć na mokre ślady jej stóp na kamiennej posadzce i nasłuchiwać szeptów poza zamkniętymi okiennicami. Aż po świt. Póki nie stanie w drzwiach z warkoczem mokrym od rosy, z suknią poplamioną mułem i tatarakiem. A wtedy pochyli się nad kołyską waszego dziecka i uciszy jego płacz kołysanką w języku, którego nie zdołacie zrozumieć… – urwał i zapatrzył się gdzieś załzawionymi oczami.

Bogowie, pomyślał z trwogą Twardokęsek. On mówi o Selli.

– Nigdy nie będziecie pewni – podjął bardzo cicho kniaź – czy następnego poranka powróci, czy też moce ogarną ją na dobre i uniosą precz. Bo moce będą się do niej cisnąć niczym ślepcy do ogniska, a wy nie zdołacie nic uczynić. Z radosną twarzą wyjdziecie witać bogów w swoich progach i będziecie raczyć ich szczerym miodem, kiedy zasiądą w wielkiej sali, by posłuchać jej śmiechu. Spróbujecie przywyknąć – do przedksiężycowych, co jak kruki opadają znienacka na podwórzec przed bramą, do wiedźm drzemiących w czeladnej izbie, do maleńkich utopców, które wołają do niej z górskich strumieni. Nawet do nocnicy, która uwije sobie gniazdo u waszego komina i będzie strzegła spokojności jej snu…

Twardokęsek dostrzegł, jak Kostropatka gwałtownie uczynił znak chroniący od złego. Nocnice, zmory nocne o chudym karku kurczęcia i gardzieli czerwonej od posoki, zabijały pojedynczym krzykiem.

– I przyjdą takie chwile, kiedy tylko je będziecie widzieć wyraźnie – nocnice, wiedźmy i utopców o oczach wyjedzonych przez morskie kraby. Pewnego ranka klucznica pokłoni się wam do kolan i z trwogi przed panią pójdzie precz gościńcem z tobołkiem na pokrzywionych od starości plecach. Druhowie poczną się od was odwracać, a krewni nazwą waszą miłość opętaniem. A na koniec własna matka przyprowadzi wam nocą do łożnicy sinoborską nałożnicę, abyście płodzili z nią bękarty, które nie będą krzyczeć w zimowe noce głosem wichrowej sevri i nie zobaczą w ułamku zwierciadła własnej śmierci. To właśnie was czeka, jeśli przyjmiecie pod swój dach niewiastę zrodzoną z krwi Iskry. I jeszcze strach. Będziecie patrzeć, jak jej oczy ciemnieją z nagła od zewu morskich panien i będzie tak, jakbyście przycisnęli do piersi wędrownego ptaka. Nie znajdziecie żadnych słów zdolnych ją zatrzymać. Te wszystkie rzeczy są ukryte poza płomieniem, który świeci w jej włosach. Czy teraz pojmujecie, czym jest Iskra?