Изменить стиль страницы

– Wężymord zabrał im Staroźrebiec za wichrzycielstwo i bunty przeciwko zwierzchności – ciągnął chłopiec. – Potem przysłał tu jednego takiego Pomorca. Pono był straszny łupieżca, na całym Wewnętrznym Morzu sławny. – Pokręcił głową. – No, ale na Wilcze Jary okazał się za miękki. Nawet czujek wokół dworu nie wystawiał, więc go jednej nocki ciemnej ojczulek Bogorii zajechał i łeb mu urzezał. Potem następny się zjawił frejbiter… – Wzruszył ramionami. – Długo nie popasał, bo go Bogoria przed kościołem w gąsior wsadził, pospólstwu na uciechę. Jak sczezł, to jeszcze jeden przylazł. Ale go dobrzy ludzie w gospodzie objaśnili, komu w szkodę włazi, więc i zajeżdżać nie trzeba było, bo sam uciekł. Odtąd nikt więcej się na Staroźrebiec nie połaszczył. Swojacy zbyt mądrzy, żeby po cudze rękę wyciągać, zwłaszcza że Bogoria gorączka i do bitki prędki. Więc miasteczko niby kniaziowskie, ale po prawdzie niczyje…

Twardokęsek przez chwilę usiłował rozwikłać arkana wilczojarskiej genealogii i polityki. Machnął jednak na nie ręką, kiedy pojął, w czym rzecz.

– To Bogorii dobytek palą? – zakrzyknął najgłośniej jak potrafił. – Prawego szlachcica łupią, kiedy ojczyźnie miłej służy? A psie syny, bezwstydnicy! – Dobył miecza i uniósł go wysoko. Właściwie im dłużej wrzeszczał, tym bardziej rozwścieczała go bezczelność atakujących. – W nich!

Popędził konia w dół pagórka. Z tyłu zaciężnicy odpowiedzieli mu profesjonalnym rykiem bojowego entuzjazmu. Obiecano im sowitą nagrodę za ich zasługi.

Walka nie była długa. Zaskoczone chłopstwo broniło się wprawdzie zajadle, ale krótko. Kiedy spostrzegli, że przeciwnik jest dobrze uzbrojony, nadto w przewadze, umknęli w pośpiechu, porzucając rannych towarzyszy. Twardokęsek był nieco rozgoryczony ich brakiem ducha. Na dodatek nie wypadało mu osobiście obcinać sakiewek pomordowanym. Jako wódz mógł tylko w milczeniu przyglądać się, jak inni rabują. Dobrze, że pokonani wyglądali na nędzarzy, bo inaczej serce by mu pękło od samego widoku.

Nieszczęśni staroźrebscy mieszczanie obserwowali potyczkę zza palisady, niepewni, czy z jednej kabały nie popadli w drugą, gorszą. Nikt nie kwapił się otwierać bramy. Zbójca stał pod nią jak kołek, znacząco postukując głowicą miecza w łęk. Miał nadzieję, że zwłoka nie jest wynikiem opieszałości mieszczan, jeno czynią przygotowania, aby godnie powitać wybawcę.

Mlasnął z ukontentowania na samą myśl o garncach przedniego piwa, wychylanych dla uczczenia wiktorii, pieczonych prosiakach, a także przychylnych dzieweczkach, które z pewnością zechcą właściwie nagrodzić bohatera.

Wierzeje Staroźrebca rozwarły się ze skrzypem. Na niewielkim dziedzińcu obok strażnicy stała grupka zestrachanych mieszczan. Przewodził im wysoki chudy człek w granatowym kubraku. Zmierzył niespodziewaną odsiecz kwaśnym spojrzeniem, zapewne szacując, ile srebra pójdzie na wyżywienie tej hałastry. Otaczający go ziomkowie wyglądali równie posępnie. Na szczęście gromada pospólstwa w tyle zaczynała wiwatować, a w oknach kamienic pokazały się pierwsze niewiasty, nieśmiało powiewając chusteczkami.

Człek w granatowym kubraku zebrał się w sobie i razem z kamratami ruszył poprzez błotnisty dziedziniec ku przybyszom. Zbójca z satysfakcją dostrzegł, że wśród witających jest niewiasta. Twarzy nie widział, zasłaniał ją wąsaty mieszczanin w brązowym hybercuchu, ale rozpuszczone jasne włosy połyskiwały w słońcu. Na wszelki wypadek wyprostował się na koniu, brzuch wciągnął i wypiął pierś, by wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wprawdzie potyczka była żadna, ale pomyślał, że chętnie da się opatrzyć jakiejś powabnej mieszczańskiej córeczce.

Aż się wychylił z siodła, żeby dojrzeć jej oblicze. Na pewno była urodziwa. Brzydka nie pchałaby się równie bezczelnie do przodu.

Mieszczanie pokłonili się nisko, panna skłoniła głowę. Kiedy ją podniosła, zbójca wytrzeszczył oczy. Wodze wypadły mu z ręki, a z gardła wyrwał się dziwny, zdławiony dźwięk. Tuż przed nim stała Złociszka. Jego żona.

Nie miał pojęcia, jakim sposobem się tutaj znalazła. Ale coś mu mówiło, że mimo wszelkich zapewnień kamratów to małżeństwo wcale nie będzie zabawne.

Zupełnie nie zważając na jego zdumienie, dziewczyna podeszła bliżej i ujęła w dłoń wodze zbójeckiego rumaka. Zobaczył, że suknię ma pogniecioną i brudną, pod oczami głębokie sińce.

– Skąd się tu wzięłaś? – spytał ochryple.

– Heretycy nas zeszłej nocy ogarnęli na trakcie – odparła ze spokojem. – Mam w Staroźrebcu krewniaka, więc chciałam się schronić za bramą. Ale tamci przyszli za nami.

Nie odwracała spojrzenia, a jej niebieskie oczy były poważne, lecz i tak miał wrażenie, że kpi z niego bezczelnie.

– Czemu w ogóle wyjechałaś z Wiergów? – burknął. – Czasy niebezpieczne, nie trza się niewiastom po gościńcu wałęsać.

– Doża na was ciągnie z całą skalmierską potęgą. Sprzymierzył się z Wężymordem. Tylko patrzeć, jak tu będzie. I wyrżnie was do nogi.

Krew uderzyła mu do głowy.

– Co ty mówisz, niewiasto? – huknął. – Przecież nie może być, żeby się Skalmierz z Żalnikami pobratał.

– A jednak – powiedziała cicho. – Musiałam cię ostrzec.

Ze zdławionym przekleństwem schwycił ją wpół i posadził przed sobą w siodle.

Tłum wiwatował coraz głośniej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Przez wszystkie lata, które minęły, odkąd oglądał w rdestnickiej świątyni śmierć Bad Bidmone, a potem kohorta Ord Ondrelssena porzuciła go w Czerwienieckich Grodach, Koźli Płaszcz nie sądził, że kiedykolwiek zechce wezwać boga. Oczywiście znał sposób. Nosił przecież na plecach koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów, znak wykuty w ogniach Kii Krindara i zawierający cząstkę każdej z nieśmiertelnych mocy Krain Wewnętrznego Morza. Ale po prostu nie chciał oglądać żadnego boga. Byli okrutni, samolubni i odlegli, pełni snów i pragnień, których nie umiał przeniknąć.

Powtarzał to sobie, gdy norhemni ogarnęli go znienacka na pustyni, w ruinach starej strażnicy. W wyschniętej studni nie było nic prócz czerwonawego szlamu, który wojownicy Karuat ssali przez szmatkę, usiłując wysączyć każdą odrobinę wilgoci. O świcie pod bramami twierdzy znajdowali głowy posłańców, wyprawionych do starego księcia z błaganiem o posiłki. Nie było drewna na opał ani pożywienia. Ludzie marli od chorób, zatrutych strzał i wyczerpania, a także od żądeł skorpionów, węży i innego pustynnego plugastwa, które norhemni przerzucali przez mur. Noc po nocy Koźlarza budziło upiorne wycie oblegających, a za dnia żar, lejący się z nieba, zaćmiewał umysł. W końcu zrozumiał, że najpewniej nigdy nie zdoła się stąd wydostać, nie powróci do Żalników i nie stanie naprzeciw Wężymorda na własnej ziemi. Być może ta oto myśl była wyzwoleniem i pozwoliła mu przetrwać. Ale podczas długich czterdziestu dni oblężenia nie przeszło mu przez głowę, że mógłby wezwać na pomoc któregoś z bogów.

Nie ufał im. Każdy z boskich darów – nawet ocalenie – był obosieczny i bardzo kosztowny. Książę doświadczył tego, gdy Org Ondrelssen postanowił uratować chłopca, który zagubił się wśród śniegów, mroku i rozpaczy z mieczem przytroczonym konopnym sznurkiem na plecach. Koźlarz nigdy nie pojął, dlaczego bóg przyjął go pomiędzy widmowych wojowników, a wspomnienia z upiornej wędrówki w jego kohorcie zatarły się z czasem i zblakły. Jednak coś pozostało.

Czasami miał wrażenie, jakby u boku Org Ondrelssena zanurzył się tak głęboko w lód, że drobny zimny okruch na zawsze w nim pozostał. Kiedy płonęły Czerwienieckie Grody, Koźli Płaszcz odwrócił się do Północy plecami i odszedł. Wydawało mu się wówczas, że bezpowrotnie pozostawił za sobą legendy o dziecku, które wędrowało w kohorcie boga. Ale lód nie stopniał. Ludzie z Karuat wyczuwali ten chłód i tę obcość, choć nie umieli ich nazwać. Właściwie sam również nie potrafił. Wiedział tyle, że zabił boginię, co odmieniło go na zawsze, a Org Ondrelssen jedynie pogłębił tę zmianę. Mógł to przyjąć, skoro taka była cena. Ale nic więcej.