Изменить стиль страницы

– Jego moc jest we mnie – odezwała się w końcu. – Głęboko w trzewiach. Drąży jak ognisty robak, usiłuje wyrwać się na swobodę.

Trzymał jej dłoń, usiłując ją rozgrzać, ale pozostała chłodna i nieruchoma.

– Widziałeś Przychytrze – odezwała się znowu. – W ręku Zird Zekruna będę płonęła jak żagiew i będę płonęła długo. Fea Flisyon to przeczuła, dlatego odesłała mnie precz z Traganki.

Szaroróżowa mewa podeszła do nich na wyciągnięcie ręki i z przekrzywioną głową uważnie przypatrywała się Szarce. Kiedy się poruszył, odskoczyła, skrzecząc z przestrachu. Nie odfrunęła jednak. Wyczuwała bliską śmierć i Koźlarz wiedział, że niedługo zlecą się inne ptaki. Obsiądą szczyty głazów, przyczają się pomiędzy karłowatymi krzakami i poczekają, aż Szarka umrze. Potem wyklują jej oczy. Będą drążyć tak długo, uderzać ostrymi dziobami, aż zerwą z twarzy całe mięso i dostaną się do mózgu.

Przymknął powieki i oddychał przez chwilę miarowo, starając się odpędzić ten obraz.

– Czy zdołasz go powstrzymać do zmierzchu?

– Po co?

– Zaufaj mi.

– To boli – poskarżyła się pierwszy raz. – Nie wiesz, jak bardzo.

Znowu przypomniał sobie głos konającej Bad Bidmone i jej czarną, dymiącą krew, która żłobiła rude koleiny w szczerym kamieniu.

– Wiem. Ale po prostu nie mogę pozwolić ci umrzeć. Nie teraz.

Palce Szarki poruszyły się w jego dłoni.

– Obiecasz mi coś?

– Tak.

Druga mewa opadła na skałkę nieopodal. Koźlarz cisnął w nią kamieniem. Ptak odskoczył z krzykiem, wlokąc za sobą zranione skrzydło. Nie uciekł jednak daleko.

Szarka uniosła się lekko na łokciu. Osunęłaby się, gdyby jej nie podtrzymał.

– Raczej zabijesz mnie, niż pozwolisz mi śpiewać.

– Dobrze.

Zajrzała mu w twarz.

– Nieprawda! – Roześmiała się ochryple. Bąbelki krwi pękały na jej wargach. – Przysięgnij mi. Na Sorgo.

Nie spuszczała z niego oczu, przejrzystych i jasnych jak lód, kiedy sięgnął po miecz i obnażył klingę. Przeciągnął nim po dłoni. Cięcie było płytkie, zaledwie kilka kropel potoczyło się i spadło na kamień. Ale nie potrzebował więcej: Sorgo był koronacyjnym ostrzem żalnickich kniaziów, a krew została przelana i wsiąkła w ziemię.

– Teraz ci wierzę – powiedziała szeptem, zamykając oczy.

Nie był pewien, czy sam sobie wierzy. Kiedyś bogini stała na straży tych przysiąg, ale Bad Bidmone nie żyła od wielu lat, pogrzebana pod zgliszczami rdestnickiej świątyni. Jednak siedział nieruchomo, z umierającą kobietą w ramionach, kiedy słońce wspinało się po niebie, a także później, kiedy zaczęło powolną wędrówkę ku morzu. Nie czuł zmęczenia. Czasami wydawało mu się, że mogą tak trwać aż do końca świata. Czasami zaś miał wrażenie, że ten koniec już nastąpił.

* * *

Zgodnie z obietnicą daną Chąśnikowi Twardokęsek wynurzył się z puszczy tuż przed Staroźrebcem. Miasteczko znał trochę, bo hulali tu niegdyś z Bogorią. Było wprawdzie niewielkie, a mieszczanie mocno pokumani z pomorckim garnizonem, który stał nieopodal, ale wystarczająco zasobni, by ludzie zbójcy pożywili się tu ździebko i nabrali sił. Poza tym chciał raz wjechać do Wilczych Jarów po bożemu, otwarcie i traktem, a nie skradając się jak złoczyńca. Zresztą czuł się pewnie i w swoim prawie. Prowadził trzy setki zacnego najemnego żołnierza. Setka konnicy truchtała tuż za nim. Resztę wiódł Cherchel – ciągnęli tyłem na ciężkich wiergowskich wozach, po brzegi wyładowanych dobrem i bronią. Twardokęsek nie miał się doprawdy czego lękać, nawet jeśli odliczyć kuszników Złociszki, którym niezupełnie ufał. Właściwie nie miał nic przeciwko spotkaniu z jakimś pomniejszym oddziałkiem Pomorców albo czeladzią jaśnie pana podkomorzego. Na samą myśl, że mógłby im wreszcie odpłacić dawne niegodziwości, uśmiechał się rześko i podkręcał wąsa.

Był rad. Ani wspomnienie nieszczęsnego ożenku ze Złociszką nie psuło mu dobrego humoru, szczególnie odkąd mu się Cherchel zwierzył, że sam ma ślubnych małżonek sześć, rozsianych po rozmaitych miastach Skalmierza, i nie krzywduje sobie nadmiernie.

Nic go nie przygotowało na widok płonącego Staroźrebca. Owszem, jeszcze w lesie dym zwietrzył i dobrze słyszał rejwach ogromny. Myślał wszakże, że jarmark urządzono na błoniu, jak było we zwyczaju. Dopiero kiedy ostrożnie stanęli na skraju puszczy, w cieniu drzew, zdjęło go niezmierne zdumienie.

– Patrzaj, miasto gore! – rzekł do Wekiery, który takoż ze zmarszczonymi brwiami obserwował owo nieszczęście. – Ot, niewygoda… Trzeba będzie gdzie w lesie obozowisko uczynić.

– Na razie przedmieścia jeno w ogniu – odparł potężny. – Ale tam lepiej spojrzyj!

Kiedy Twardokęsek popatrzał we wskazanym kierunku, w kłębach dymu zoczył wielką ciżbę luda, która uwijała się szparko koło bramy.

– Jak te zamsiki dobytku bronią – powiedział z uznaniem. – Z dawien dawna wiadomo, że kupiec najodważniejszy, jak mienie traci. I widzicie? Prosto w płomienie lezą, nic się nie lękają, ścierwa.

– To nie mieszczanie – powoli odezwał się grasant. – Tłuszcza bramy szturmuje.

Zbójca z oburzenia wyjechał na skraj błonia. Istotnie, podgrodzie stało w płomieniach, ale mieszkańcy Staroźrebca nie kwapili się otwierać miejskich wierzei. A ciżba pod ostrokołem bynajmniej nie gasiła pożogi, tylko waliła w bramę wielkim dylem, chytrze usiłując w niej wyłom uczynić.

– Coś mi się nie widzą na Pomorców – mruknął olbrzymi zbój. – Im by tak długo nie zeszło.

– Że jak…? Że co…? – Zbójca mało się nie zatchnął z oburzenia, że pod jego nieobecność ktoś zaczął grasować w okolicy, którą uważał za własną.

– Skądże mnie wiedzieć. – Wekiera wzruszył ramionami. – Do miasta szmat pola.

Nieradzic podjechał do nich i nieśmiało szarpnął Twardokęska za skraj kapoty. Bezpieczniejszy byłby przy Bogorii, ale na wieść o wyprawie do Książęcych Wiergów chłopak naparł się niezmiernie jechać i zbójca nie miał sumienia go odpędzić. Musiał przyznać, że dzieciak nie zwłóczył w drodze i nie zawadzał nikomu. Nawet kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy hołubili go chętnie w furgonach, bo w najplugawszej okolicy umiał znaleźć suchy i bezpieczny trakt dla wozów.

– Z odzienia patrzą mi się na chłopstwo – powiedział Nieradzic. – Ostatnimi czasy heretycy coraz śmielej pod osady podchodzą.

– Chamstwo? – Twardokęsek uniósł się w strzemionach. – W biały dzień na trakcie? A Pomorcy, psie juchy, gdzie są? Prawie tuzin lat tu siedzą, podatki nasze przeżerają, po wioskach swawolą, drób na trakcie łapią. – Złościł się coraz bardziej swoją krzywdą, niepomny, że dopiero zeszłej jesieni przyjechał do Wilczych Jarów. – Ale gdy potrzebni, nigdy ich nie ma, ze strachu ani nosa ze strażnicy nie śmią wychylić! I kogo się zlękli? Gromady pobuntowanego chłopstwa!

Od strony Staroźrebca ozwał się donośniejszy wrzask. Pospólstwo coraz raźniej brało się do wyważania bramy.

– A czyje to miasteczko? – zagadnął zbójca który nieraz hulał tutaj z Bogorią, ale jakoś nigdy nie zastanawiał się, w czyich posiadłościach popasa.

– Po prawdzie niczyje. – Chłopak poskubał się po brodzie. Niedawno puściły mu się na twarzy pierwsze kiełki włosów, ale Nieradzic wielce się z nimi obnosił. – Zanim w Żalnikach Pomorcy nastali, było Bogorii. Znaczy się, Bogorii tatunia.

– E, co wy gadacie! – żachnął się zbójca. – Dobry stąd kawał drogi do Wilczych Jarów.

Nieradzic spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Przecie Bogoria to jedna z najprzedniejszych wilczojarskich familii – rzekł. – Mało kto tutaj, albo i w całym królestwie, może się z nimi równać. Niegdyś posiadłości mieli po całych Żalnikach rozsiane. Za tej pomorckiej zarazy zubożeli trochę. Bogoria nigdy do gospodarowania serca nie miał, wolał się po gościńcu włóczyć. Ale to zacna krew, mości Twardokęsku, i wielce dla kraju zasłużona. Podkomorzy przy nich zwykły pospolitak i przybłęda.

Zbójca aż gębę rozdziawił, tak go zaskoczyły rewelacje o rodowej zacności i bogactwie zbój – szlachcica. Ładne parę miesięcy spędził w Wilczych Jarach, a wciąż go czymś zaskakiwano.