Изменить стиль страницы

– Wasza miłość… – Skarzyk podrapał się po czole, osłoniętym kapalinem.

– Sam wyznaczysz! – przerwał niecierpliwie. – I ani słowa więcej.

Drab zniknął jak zmieciony. Zbójca zacisnął zęby i wbił wzrok w ciemną murawę. Złość aż w nim buzowała. Konie wokół drobiły kopytami. Ktoś dyszał ciężko.

Za sągiem trzasnęły łamane zarośla.

Twardokęsek podniósł łeb. Zniknął gdzieś dzieciak w kolczudze. Wokół widział teraz inne twarze, starsze i spokojniejsze. Zdawało mu się, że niektóre pamięta z wozackich wypraw. Ale nie był pewien.

Czekał jeszcze. Zza zwałem drewna coraz wyraźniej słyszał głosy pachołków. Naradzali się.

– Wyłaźcie, psubraty! – wrzasnął wreszcie jeden z tamtych, najbardziej odważny albo zausznik pana. – Albo zaraz po was przyjdziem.

Zbójca obejrzał się i odszukał spojrzeniem Skarzyka. Drab powoli skinął głową.

W odpowiedzi Twardokęsek wykrzywił się paskudnie. Wytrzymał bardzo długo i teraz czuł, jak wściekłość powoli przesłania mu wzrok. Niech się rebelianci na własną rękę ratują, jeśli potrafią. Miał nadzieję, że Skarzyk zdoła część wyprowadzić. Zbójca zatroszczył się o nich, jak umiał, i teraz zamierzał zadbać tylko o jedno. Żeby jeszcze przed śmiercią poczuć pod ostrzem tego plugawca w szkarłatnym kubraku, który się na niego niecnie zasadził.

Nie oglądając się za siebie, spiął wierzchowca i runął naprzód pomiędzy sągami. Mignął mu na dróżce jakiś ciemny kształt, przyczajony przy końskim ścierwie. Ani nie spojrzał, obcy czy swojak. Wychylił się tylko w siodle i ciął nisko. Ale pęd uniósł miecz, tak że zawadził samym sztychem. Uderzenie poderwało mu ramię.

W tyle pędziła reszta rebelianckiej kompanii. Niskie wilczojarskie koniki, wyćwiczone w niezliczonych potyczkach i podjazdach, szły równo pomimo strzał, które sypały się obficie na ścieżkę. Twardokęsek wysforował się przed innych. Cały świat skurczył się do wąskiej ścieżki. A zbójca bódł siwka ostrogami i ryczał z wściekłości.

Wypadł na majdan. Z początku nie widział szlachcica. Pachołkowie skupili się ciaśniej, wystawili partyzany. Nie dbał o nich. Kiedy pomiędzy ciemnymi szatami czeladzi mignął mu szkarłatny kubrak zdrajcy, Twardokęsek zakrakał jak kruk przez zaciśnięte zęby i mocniej zacisnął palce na uchwycie ciężkiego kopiennickiego miecza.

Z tyłu słyszał tętent. Oddziałek nabierał pędu.

Zbójca zobaczył przed sobą uniesione ostrza partyzan. Ścisnął konia kolanami. Wilczojarski siwek chrapnął, ale nie zawahał się.

Pierwszy szereg czeladzi przełamał się tuż przed kopytami zbójeckiego wierzchowca. Ryżawy pachołek skulił się z przestrachu, osłonił głowę rękami. Twardokęsek bez namysłu pchnął konia w wyrwę pomiędzy ostrzami. Wyrżnął mieczem w czyjeś plecy. Ciął szeroko jakieś ręce, puste i uniesione w błagalnym geście. Za nim kolejni rebelianci wpadali w ciżbę. Twardokęsek miał tylko nadzieję, że Skarzyk usłucha rozkazu. Bo tej potyczki nie mogli wygrać. Po prostu nie tym razem.

Ale nie zamierzał dopuścić, aby ominęła go wszelka zabawa. Okręcił się w miejscu i z zamachu ciął w misiurkę pachołka, który zakradał się sprytnie od boku z nastawioną runką. Siwy chrapnął i wspiął się na tylne nogi, kiedy tuż przed nim wyrosło dwóch zbrojnych w bliźniaczych brygantynach. Ostrze rohatyny przeszło o włos pod końskim brzuchem, a zaraz potem kopyta opadły na głowę pachołka, osłoniętą pogiętym kłobukiem. Wilczojarskie wierzchowce miały zwyczaj gryźć i kopać w potyczce – szkolono je, aby walczyły wraz z jeźdźcem. Drugi pachołek miał jedynie pałasz. I zawahał się. Tylko jedną chwilę. Zbójca sięgnął go sztychem. Kiedy koń opadał, Twardokęsek zobaczył przed sobą bladą twarz, szeroko rozwarte usta. Pchnął w nie z całej siły, nie patrząc. Coś chrupnęło paskudnie.

I wtedy dojrzał szkarłatny kubrak. Ciemniejsze szaty pachołków otaczały go ze wszystkich stron, lecz już nie dbał o to. Nie dbał nawet o własne życie. Za bardzo był wściekły. Pchnął konia naprzód, w największą ciżbę. Wychylony w siodle do ciosu, ledwie dostrzegł rannego pachołka, który podniósł się znad stratowanej ziemi. W zakrwawionych rękach ściskał partyzanę na ułamanym drzewcu. I z całej siły wbił ją w koński brzuch.

Wierzchowiec zbójcy stęknął boleśnie. Twardokęsek zdołał wysunąć stopy ze strzemion, zanim zwalili się w dół. Nie wypuścił ostrza z dłoni. Parł naprzód, z potężnym kopiennickim mieczem w rękach. Pachołkowie schodzili mu z drogi, a Twardokęsek wciąż widział przed sobą szkarłatny kubrak zdrajcy. I było mu zupełnie wszystko jedno, ilu ludzi przyjdzie mu zabić, zanim zanurzy w nim ostrze.

Cios przyszedł znienacka. Twardokęsek nie usłyszał nawet komendy, wykrzyczanej wysokim, suchym głosem:

– Żywcem! Żywym go ostawić!

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Zbójca ocknął się nagle. Pierwsze, co poczuł, to ręce, skrępowane i wykręcone pod dziwnym kątem. Głowa zwisała mu w dół, a kiedy spróbował nią poruszyć, nieomal zawył z męczarni. Ból orzeźwił go nieco. W jednej chwili przypomniał sobie zasadzkę i szlachcica w szkarłatnym kubraku. Zrozumiał, że ktoś z hajduków musiał go uderzyć w łeb i powiązać jak świnię. Nadgarstki i kostki rwały okrutnie, widać zawiesili go na belce.

Ostrożnie uchylił powieki, ale zobaczył nad sobą tylko żerdkę, wygwieżdżone letnie niebo i krawędź okopconej ściany. Zgadywał, że wnieśli go do środka tartaku. Jednak było mu dziwnie chłodno. Wnet zresztą zrozumiał, dla jakiej przyczyny. Łotry, rozdziali go do gołego. Zdjęli kolczugę i wańtuch, koszulę, portki i pyszne buty z żółtej świńskiej skóry. Nawet gaci nie zostawili. Wisiał na drążku, świecąc nagim przyrodzeniem. I ani mógł się poruszyć.

Poczuł na gębie podmuch powietrza i spiesznie przymknął powieki. Jednak na próżno.

– Zbudziłeś się, serdeńko – usłyszał nad sobą kpiący głos szlachcica. – A jużem się trwożył, czy cię moi ludzie nie zdzielili za mocno w czerep.

Twardokęsek nie udawał więcej. Otworzył oczy.

Pod ścianą dojrzał gromadę rebeliantów, wszyscy w powrozach i zrzuceni na kupę. Nie zostało ich więcej niźli półtora tuzina. Zbójca zastanowił się przelotnie, czy Skarzyk zdołał się wymknąć z opresji. Ale równie dobrze hajducy mogli go zarąbać i zostawić ścierwo na majdanie.

Pleskota leżał z przodu, związany na własnej szabli. W gębie miał szmatę, więc patrzał tylko na zbójcę żałośnie znad knebla. Żył jednak. Z wysiłkiem przetoczył się na bok i jeden z pachołków kopnął go z rozmachu w żebra.

Tylko Nieradzica nigdzie zbójca nie widział.

Szarpnął się na żerdce, wychylił w bok. Nic nie pomogło.

– Nie męcz się tak, serdeńko – zadrwił szlachcic – i nie mocuj na darmo. Bo ci jeszcze żyłka od wysiłku pęknie. A to za prędko. Pogwarzyć pierwej chciałem.

Zbójca milczał. Spod przymrużonych powiek spoglądał na szlachcica, konotując dokładnie w umyśle każdy rys jego wyschłej, pożółkłej gęby, wąsiska sumiaste i ostry nochal, który go upodabniał do drapieżnego ptaka. Twardokęsek nie sądził, aby tym razem udało mu się ujść cało z opresji. Ale na wypadek, gdyby bogowie raczyli zachować go przy życiu, zamierzał dobrze zapamiętać prześladowcę, aby mu się potem sumiennie wypłacić i za zasadzkę, i za pomordowanych kamratów.

Gdzieś w oddali, na majdanie, krzątali się pachołkowie. Twardokęsek słyszał przyciszone głosy, dźwięk rozrywanego płótna, trzask łamanych gałęzi. Pewnie cyrulik opatrywał rany.

– Oj, coś dziwnie mało rozmowny jesteś, mości zbójco – ciągnął wielmoża, obracając w rękach kopiennicki szarszun Twardokęska. – A to niepolitycznie, oj nie. Bo chęć mam wielką o zasługach twoich posłuchać, o bitwach sławetnych, coś je u boku Iskry w obcych krajach toczył, i o przewagach nad pomorckimi zagonami.

Pierwej ci w te modre ślepia plunę, pomyślał zbójca.

– Wiem, co ci się teraz we łbie roi, serdeńko. – Szlachcic uśmiechnął się półgębkiem. – Że słówka marnego nie piśniesz, pogardę mi swoją okazując. Ano, wachmistrzowi też się tak zdawało. Tyle że się potem nim moi pachołkowie zajęli, a mam tu rzemieślników zacnych i w swym zajęciu wyćwiczonych. Powiadam wam, że jakby im kloc drewna niemy powierzyć, i on by na koniec zaśpiewał rzewnie. I wy też śpiewać będziecie, mości zbójco. Prędzej, niźli sądzicie.