Изменить стиль страницы

– Widzicie tę kupę drzew? – pokazał na sporą grupę buczków, które zagradzała im drogę. – Niech nas jeno zakryją, weźcie ludzi połowinę i zapadnijcie się w las.

– Coś się wam nie widzi? – zapytał czujnie Pleskota, który przez ostatnie miesiące nauczył się cenić zbójecką podejrzliwość.

– Niby nie – przyznał z niechęcią zbójca bo rad by znalazł jakąś wymówkę, aby się z polany co prędzej wymknąć. – Jeno sami rozumiecie… Strzeżonego bogowie strzegą.

Stary szlachcic kiwnął głową.

– Może i racja. Daleko nie uskoczę. Krzynę lasem obejdę i na tyłach tartaku się przytaję. Jakby co, wystarczy, że zawołacie.

– Dzieciaka ze sobą weźcie – mruknął zbójca.

– Krzywić się będzie. – Pleskota zerknął z ukosa na Nieradzica, który w kołpaczku ozdobionym modrym piórkiem z zadzierzystą miną jechał na samym czele pochodu. – Bardzo się radował na wyprawę.

Twardokęsek zmełł w zębach przekleństwo.

– Babcem obiecał, że go będę pilnował. Jak z dobrej woli nie pójdzie, za łeb go weźcie, zwiążcie i przez siodło przerzućcie. Nie wiedzieć, co się wedle tartaku może wydarzyć.

Pleskota skręcił konia, bo wjeżdżali między pierwsze drzewa. Rzucił kilka słów Nieradzicowi i chłopak – acz z ociąganiem – ruszył za nim.

Zbójca nie wątpił, że pachołkowie, którzy stali w tartaku, spostrzegli, jak spomiędzy drzew wynurzył się daleko szczuplejszy oddziałek rebeliantów. Ale nie dbał bynajmniej, czy wezmą mu za złe nieszlachetną podejrzliwość. Na szczęście nie był stąd i nie musiał się martwić miejscowym obyczajem.

Podjeżdżali coraz bliżej. Widział już wyraźnie tartak: na solidnej podmurówce z kamienia postawiono spory, przysadzisty budynek z niedbale ociosanych bali. Ściany były ciemne, poszczerbione, a dach zapadł się dawno temu. Zwały kłód i wysokie zarośla przesłaniały majdan. Nieco z boku, u studni, uwiązano dobry tuzin wierzchowców. Zbójca rozpoznał siwe chmyzy, których pospolicie używano w Wilczych Jarach. Przeliczył je nie bez zadowolenia i wnet poczuł się pewniej. Wciąż miał więcej ludzi.

Bez zapału wjechał pomiędzy sterty spróchniałych pni. Rebelianci za jego plecami ożywiali się wyraźnie, oczekując kolejnego popasu, nie bez gorzałki zapewne, bo w Wilczych Jarach wszelkie sprawy publiczne i prywaty pieczętowano trunkiem. Twardokęsek westchnął ciężko. Najchętniej załatwiłby rzecz, nie schodząc z konia. Wiedział jednak, że wachmistrz nie puści płazem podobnej obrazy.

Pacholik, który machał im z daleka latarnią, zerwał się ze szczytu kopy bali i pognał ku swoim, pokrzykując coś z zapałem. Zbójca znów skrzywił się nieznacznie. Jak znał wilczojarską szlachtę, już odszpuntowywano beczki.

Omylił się. Na majdanie, ze wszech stron otoczonym zwałami spróchniałego drewna, które niegdyś pracowicie pocięto i zwieziono z lasu, czekał pojedynczy człowiek. Stał przed wejściem do tartaku, niedbale zatknąwszy palce za wspaniały pas z pozłocistej materii. I zbójca od pierwszego spojrzenia pojął, że coś się wydarzyło.

To nie był wachmistrz. Nie próbował go udawać, w kubraku ze szkarłatnego płótna, szermowanym szczerym złotem i kołpaku przyozdobionym rubinem. Mimo pochodni na podwórcu było ciemno i zbójca nie mógł zajrzeć mu w oczy. Widział tylko sumiaste wąsiska. Twarz skrywał mrok.

– A powitać, powitać waszmościów – przemówił niedbale szlachcic, lecz ręce miał wciąż zatknięte za pas i ani sięgał ku czapce. – Rad jestem wielce, że mogę w moich niskich progach podjąć.

– W waszych niskich progach? – powtórzył zbójca zerkając ukradkiem w bok.

Bał się. Za bezczelny był ten szlachcic, za pewny siebie. Może miał czeladź ukrytą pomiędzy sągami.

– No, na mojej niby ziemi – objaśnił go z ukontentowaniem szlachcic. – Jeno mnie wieść doszła, co za znamienita persona w gości zjechała, zrazum się na konia siadał i na spotkanie pędził. Szarak jestem mizerny, nieprędko może mi się znów podobna okazja przytrafić.

Twardokęsek zmarszczył brwi. Coraz mniej mu się podobała maskarada, bo przecież po stroju poznawał dobrze, że to wielmoża. I jakoś zbójca nie umiał uwierzyć, żeby go czysta gościnność na trakt wygnała. Wprawdzie w Wilczych Jarach zdarzało się, że co bardziej krewki szlachcic podróżnych do dworca siłą prowadził i mostki na rzekach rozbierał, aby mu się zbyt prędko nie wymknęli. Jednak z głosu tego pana brata biła dziwna buta. Czasem zbójcy zdawało się, że słyszy też dziwną, zapiekłą niechęć.

– Z wachmistrzem Osuchem spotkanie miałem – burknął, choć czuł przemożną chęć, aby zmykać stąd co prędzej. – Nie spotkaliście go czasem?

– Co bym miał nie spotkać? – odparł szlachcic i jakby z namysłem potarł się w czoło. Pyszny, bramowany rysim futrem kołpaczek zsunął się na tył głowy. – Pewnie gdzieś między sągami leży, związany jak wieprzek. Albo go już moi ludzie po cichońku sprawiają. Za zdradę.

Ktoś za plecami zbójcy ze świstem wciągnął powietrze. Ktoś zaklął plugawo.

Wierzeje tartaku otwarły się z przeraźliwym skrzypem. Wypadła zza nich kupa hajduków, zbrojnych w partyzany, i otoczyli pana ciasnym kręgiem.

– Wkonie! – wrzasnął zbójca bez zastanowienia szarpiąc wodze. – Duchem!

Pchnął siwka w bok, gdzie pomiędzy stertami drewna otwierało się wąskie przejście do lasu. Garść najbliższych rebeliantów skoczyła za nim bez wahania. Ale nie dopadli nawet chaszczy. Zza pierwszego sągu gęsto posypały się ku nim strzały. Tuż obok zbójcy jasnowłosy chłopak w kunim kołpaczku z krzykiem zwalił się z siodła. Następny wierzchowiec potknął się na ciele i przewrócił z kwikiem, pociągając dwa inne. Uczyniło się zamieszanie. Zbójca gnał przodem, pomimo strzał, które świszczały w powietrzu niczym szerszenie. Lecz wtedy pomiędzy balami dojrzał z przodu jakiś ruch.

Kimkolwiek był szlachcic, dobrze przygotował zasadzkę. Ścieżka wiodła prosto na redutę, uczynioną naprędce z wielkich pni, najeżoną ostrzami partyzan i wideł.

Zbójca zwinął w miejscu konia i uskoczył w lewo, za najbliższy z sągów, aby zasłonił go nieco przed strzałami. Inni rebelianci również dostrzegli, co się święci, i jak kto potrafił, wstrzymywali konie. Trzech chłopyszków w kubrakach z łosiowej skóry rzuciło się w bok, w porośniętą krzewami wyrwę pomiędzy balami. Zbójca dojrzał, jak spomiędzy gęstych zarośli wychyla się pachołek i wbija widły w koński brzuch. Następny rebeliant ciął wprawdzie pachoła przez ramię, ale zaraz opadła go garść zbrojnych.

Twardokęsek nie gapił się dłużej. Wiedział, że jeśli wjadą w krzewinę, czeladź szlachcica wybije ich do nogi.

– Do mnie! – krzyknął, stając w strzemionach i unosząc go góry obnażony miecz. – Do mnie!

Na wąskiej ścieżce nie mieli szans. Pozostawała jedna droga. Z powrotem.

Gdzie jest Pleskota? – przemknęło zbójcy przez myśl. Miał nadzieję, że stary szlachcic usłyszał wrzawę. Jeśli postanowi wyskoczyć od tyłu na majdan, mogli się jeszcze uratować.

Rebelianci skupili się ciasno wokół niego. Po prawicy miał chłopaka w kolczudze z drobniutkich ogniw. Z ramienia sterczało mu drzewce strzały, lecz chyba go nie zauważył. Czując na sobie wzrok zbójcy, podniósł głowę i uśmiechnął się z wysiłkiem. W oczach miał strach.

Wysoko ponad zaporą z bali Twardokęsek zobaczył światełka pochodni. Tuż potem doszedł go przeraźliwy kwik zarzynanego konia.

I już wiedział, że nie ma na co czekać. Zresztą nie pozostało wiele czasu do namysłu. Czeladź pewnie zachodziła ich bokiem.

Nagle zdjęła go przemożna wściekłość. Nie znał nawet imienia swego prześladowcy. Nie wiedział, za co przyszło mu zdychać.

Owszem, wielu w Krainach Wewnętrznego Morza wraziłoby sztylet pod zbójeckie żebro. Twardokęsek po trochu uznawał ich prawa, a w każdym razie rozumiał je doskonale. Ale nie mieściło mu się w głowie, żeby nieznajomy postanowił go ubić. Ot, tak sobie. Bez dania racji. Bez najmniejszego powodu.

– Skarzyk! – rozdygotanym z wściekłości głosem przywołał czarnobrodego draba, który służył w Leśnej Straży i chadzał wcześniej pod Twardokęskową komendą. – Tyłem pojedziesz. A jak na majdan wypadniem, precz uskoczysz. Tuzin ludzi ze mną zostanie.