Изменить стиль страницы

– Już wy na mnie, Bogoria, nie narzekajcie – władyka wychylił się w siodle, odjął Bogorii dzban z piwem i pociągnął potężny łyk. – Starczyło wtenczas Pomorcom znak dać, gdzie siedzicie, a w łańcuchach by was do wieży powlekli. Skończyłoby się procesowanie z tatkiem o żonine wiano, skończyłyby się kłótnie i wygrażania, bo zawzięli się Pomorcy na was niezmiernie.

– Jastrzębiec ich musiał podbechtać. Wieści, kozojebca – splunął – pomorckim pachołkom posłał. Ot, macie patryotę w każdym calu! Tatko chłopstwu wał kazał sypać wokół dworca, zasieki grodził i od sąsiadów czeladź zwoływał. Alem ja przecie wcześniej oglądał sługi Zird Zekruna i dobrzem rozumiał, że jeśli nie siłą, tedy sposobem przemogą. Nie widziało mi się też rzeczą słuszną, aby wraz z sobą w odmęt rodowców wszystkich pociągać. Bo jedno moje wojowanie przy boku Jastrzębca, a drugie za – się jawny bunt w ojców ej posiadłości. Wymknąłem się nocką, po cichońku, aby się tatulo zawczasu nie wywiedział.

– A następnego ranka Pomorcy tatków dworzec wzięli – pokręcił głową podstarości. – Jak po swojego szli, ścierwa, ani się namyślali.

– Miało się na moje obrócić – z dumą oznajmił Bogoria. – Jak gadałem, za psie jajce te wszystkie reduty i obwarowania stanęły, bo czeladź pospała się, jako zimowe niedźwiadki w gawrze, nie wiem, czy od jakiego przyprawnego trunku w winie, czy od mocy Zird Zekruna, choć trudno dowierzać, żeby się bóg w równie błahe rzeczy mieszał. Dość, że bez jednej rany, bez wyciągania miecza, tatkowy folwarczek opanowali. Strach, co by się działo, gdyby mnie w pościeli naszli.

– Po mojemu musieli mieć jakiego zdrajcę we dworze – władyka podrapał się po nosie – co im zawczasu zdał sprawę o buntowniku w komorze ukrytym.

– Jak po nitce poszli do sekretnego alkierza! – zarechotał Bogoria. – Kapłan Zird Zekruna ich prowadził. Tatula dwóch pachołków przytrzymało, bo o prawach szlacheckich krzyczał a gromko. A w komorze nic! Jeno łóżko rozgrzebane i czapka z sokolim piórkiem na kołku. Tutaj tatkę zdumienie wielkie zdjęło, ale wnet oprzytomniał. Jak się nie weźmie pod boki, jak nie wrzaśnie. Jakże to, ryczy, obywatela prawego w jego własnym domostwie nachodzić? Nocką, po ciomaku, po zbójecku! A gdzie są papiery sądowe, hę? Gdzie pachołkowie starościńscy? A jakim niby prawem? Toż są przywileje starodawne i wolność szlachecka. A bez sądu równych sobie nikt, ani sam kniaź ze stolicy, nie może szlachcica na jego własnej ziemi prześladować. Tedy precz mi, gada, z mojej ziemi, bo psami wyszczuję. A że chamskim obyczajem folwark napadnięto, to jeszcze niby chamom grzbiet bykowcem obiję!

– Prawda! – przytaknął podstarości. – Darł się tatko straszliwie, niby indor od wrzasków poczerwieniał. Pachołkowie stropili się, bo co było kryć: w słusznym gniewie krzyczał i prawo miał po swojej stronie. Kapłan takoż wściekł się niezmiernie, lecz ustąpić nie chciał. Póki świtu węszył, w piwnice zaglądał, ściany opukiwał, tajemnego przejścia szukając. Nawet beczki z kiszoną kapustą poodbijać kazał, że może w której rebeliant przytajony.

– A tatulo w izbie siedział i miodek z garnca popijał! – zaśmiał się Bogoria. – Szczodrze do kapłana przepijając, bo po prawdzie tatko wredny jest i złośliwy, osobliwiej, jak go kto zaskoczy i z nagła z piernatów wywlecze. Widzi wreszcie Pomorzec, że fortel na niczym spełzł i na dudka go wystrychnięto. Powlókł tatkę na powrót do alkierza, nad łożem postawił i pyta: czyjaż ta czapka? A moja, odpowiada tatko. Toć widzę u was kołpak na łbie, złości się kapłan. Ot, zabyłem, że wy Pomorcy, biedny naród i nieszczęściem srogo doświadczeń, odparł tatulo szpetnie. Na wyspie skalistej siedzicie, w nędzy okrutnej, pewnikiem u was jedna czapka na tuzin współrodowców starczy. Ale, widzicie, u nas kraj zasobny, bywały. Każdy obywatel czapkę ma własną, od święta jedną i powszednią inną. Ja na ten przykład tę, co na kołku wisi, kładę na głowę, jak mnie jaki człek godny i patryota nawiedzi. A w drugiej zdrajców i niegodziwców wyglądam.

– Pachołki sobie rękoma gęby zasłaniali, żeby się ze śmiechem przed Pomorcem nie wydać, tak mu tatko przygadał – pokiwał głową władyka. – Nam się wówczas wydawało, że to fortel krotochwilny. Nie rozumieliśmy dobrze, jaka moc w pomorckich kapłanach gorzeje. Ale potem, jak tatkowi wszelkie bydło następnej nocy wyzdychało, nikt się za bardzo nie kwapił do prześmiewek.

– Opowieść mi psujecie, mości podstarości – z wyrzutem sprzeciwił się Bogoria. – Gadała mi potem czeladź, że od tego tatkowego responsu mało się Pomorzec własną śliną nie zatchnął. Posiniał na gębie, w łóżku macać począł, prześcieradło obraca i gada: ha, a te smugi krwi na lnie takoż wasze, czy po waszym szczenięciu? Ale tatko roześmiał się jeszcze głośniej i rzecze: ani po mnie, ani po szczenięciu moim, panie. Gdybyście nie byli osoba duchowna, rzekłbym, żeście kapłon, nie mężczyzna poczciwy, skoro podobnych śladów rozpoznać nie potraficie. Bo każdy mąż poczciwy w dziewkach gustuje, gada tatko a dobitnie. Nie w modłach, a kadzidle, jeno w dziewkach, ojcze. Nie w kozach, nie w klaczach, jak to pospolicie o Pomorcach gadają, jeno w dziewkach. Ja na ten przykład smak mam w tych co młodszych. Nie masz, ojcze, na wiek podeszły sposobniejszego lekarstwa nad dziewkę ledwie dojrzałą, taka kości stare rozgrzewa lepiej niźli miód. A kiej chce człek humory złe z ciała wypędzić, najlepiej takowe dziewkę na księżyca nowiu rozprawiczyć. Ot tego i zdrowie lepsze, i humor zacniejszy, nawet jadło jakoś zacniej smakuje.

– Na tym się konwersacyja okończyła. Kapłan jak niepyszny precz pojechał, czepić się nie miał czego. Ale bydło tatulowi co do nogi wybił.

– A dla mnie droga powrotna na ojcowiznę zamknęła się ze szczętem – rzekł Bogoria. – Za tę całą Jastrzębcową rebelię kary na mnie wisiały ciężkie i wyroki. Zrazu nie szkodowałem sobie za bardzo. Do gospodarstwa nigdy mnie nadto natura nie ciągnęła. Gdzie mnie do obór, robaków w zbożu, końskich targów i pomorku bydła! – zaśmiał się. – Inna mi się fortuna marzyła.

– Na gościńcu, między grasantami! – prychnął władyka.

– Najpierw do pirackiej Skwarny iść chciałem. Ale – podrapał się po brodzie związanymi rękoma – cniło mi się z dala od domu okrutnie. Bo to, widzicie waszmościowie, wszędy dobrze, ale w domu najlepiej. A potem się pokazało, że nie mnie jednego te czasy parszywe z siodła wysadziły. Niewiele przeszło, zebrała się nas kompanijka godna. Ot, i cała opowieść.

* * *

Kobieta na niebie spoglądała na księżniczkę szeroko rozwartymi oczami, a ostry sierp nad jej głową połyskiwał od gwiazd niczym diadem. Najjaśniejsza spośród nich, gwiazda północna, zdawała się wieńczyć głowę niewiasty. Zarzyczka bezwiednie przesunęła palcami po barwionej skalmierskim błękitem karcie, po nakreślonej srebrem postaci Annyonne. Nigdy wcześniej nie widziała podobnego wizerunku. Gwiazdy były znajome – każda z nich pojawiała się na zimowym niebie ponad uścieską cytadelą – lecz nie sądziła, że kiedykolwiek zobaczy je wprzężone w obraz zabójczym bogów.

Wizerunek nakreślono ostrą, pewną kreską. Sztywno wyprostowana, z ramionami rozrzuconymi po bokach Annyonne stała pośrodku sfery, wnętrza jej dłoni, stopy, pierś i czoło pokrywały alchemiczne symbole. Żaden z nich nie powinien się tutaj znaleźć, pomyślała Zarzyczka. Nie na postaci Annyonne, która sama w sobie jest bluźnierstwem i urąga wszystkiemu, co próbują odzyskać alchemicy.

Delikatnie zamknęła księgę. Wolumin był stary, brzegi kart kruszyły się pod jej palcami, zaś oprawa wytarła się i popękała tak dalece, że księżniczka nie potrafiła odczytać tytułu. Zresztą nie próbowała. Nie pociągała jej spuścizna Thornveiin ani inne sekrety opactwa. Spostrzegła jednak, że mniszki nie śmieją jej niepokoić, jeżeli sprawia wrażenie zaczytanej w księdze. Zaczęła się więc chronić za wypłowiałymi kartami pergaminu, podobnie jak w Uścieży uciekała przed wzrokiem kapłanów Zird Zekruna pomiędzy alchemiczne retorty. Była znużona.