Изменить стиль страницы

– Zmilczeliście, szwagrze, o targach z Wężymordem – uśmiechnął się półgębkiem Bogoria. – Bowiem zanim Jastrzębca naszła chęć na wojowanie, próbował się najpierw ułożyć po dobroci z Wężymordem.

– I co?! – nie zdzierżył zbójca, srogo owymi rewelacjami poruszony.

– Widać, żeście z daleka, panie! – zarechotał Bogoria. – Nie warto wierzyć we wszystko, co po gospodach gadają o książętach. Często z wierzchu, panie, złotogłów i purpura, lecz jak trochę głębiej skórę skrobniecie, sam smród i zgnilizna.

– Szczera prawda! – Zbójca łypnął wrednie ku żalnickiemu księciu.

– Otóż, Jastrzębiec uroił sobie – ciągnął więzień – że Wężymordowa władza jeszcze niepewna i łatwo przyjdzie jej podstawami zakolebać. Tyle że wcale nie chciał tronu mu spod zadka wywlekać. Przeciwnie: jeszcze sobie zamarzył tron nowy z naszego nieszczęścia wykroić.

– Niepodobieństwo! – ryknął zbójca.

– Sam mi to Jastrzębiec jednego razu opowiadał, spiwszy się pierwej jako świnia – obruszył się Bogoria. – Umyśliło mu się księciem zostać, choćby z łaski Zird Zekruna. Upatrzył szmat ziemi nieopodal Paciornika i wyprawił posłów do Wężymorda, obiecując mu złożyć hołd z owego władztwa. Ale Wężymord bez zwłoki precz go popędził i mrzonki o podziale kraju ze szczętem zdechły.

Podczas owej opowieści zbójca bardzo uważnie przypatrywał się twarzy żalnickiego księcia. Ani mu powieka nie drgnie, myślał nienawistnie. Niezawodnie dobrze się w Jastrzębcowym łajdactwie wyznawał, lecz zmilczał przebiegle, by zawczasu Zwajców do przymierza nie zniechęcać. No, nie wiedzieć, jakie jeszcze nowiny na wierzch wyjdą…

– Tymże sposobem – pogodnie dokończył Bogoria – zawiedzione w rachubach paniątko obwołało się przywódcą rebelii. Może zamierzał mścić się na Wężymordzie za upokorzenie, może prawdziwie z początku wierzył, że dopnie zbrojnie, czego przechwałkami i bezczelnością nie dokazał. Grubo miał się zawieść.

– Aleście do niego poszli, mości Bogorio – zauważyła wiedźma.

– Wszyscyśmy do niego szli! – zaśmiał się więzień. – Najpewniej i tenże tu starościński sługa skończyłby między Jastrzębcowymi rebeliantami, gdyby go nie naszła przemożna chęć smalić cholewki do kuzyneczki Ruty. Ogromna wtedy pokazała się w narodzie fantazja, żeby bić Pomorców.

– Byle z cicha i ostrożna! – rzucił zgryźliwie podstarości.

– A ku wojowaniu Półwysep Lipnicki nader sposobny – dodał Bogoria. – Z jednej strony Morze Wewnętrzne, z drugiej puszcza i mokradła nieprzebyte. Jakby nas kto chciał od wody zachodzić, pierwej musi wedle pirackiej Skwarny przepłynąć, co nie jest łatwa rzecz. Zaś we glibieli ścieżki trzeba znać i każdy krok dobrze baczyć, by się w grzęzawisko nie omsknąć. A jeszcze niedaleczko szlak kupiecki idzie…

– By było kogo łupić, jak się Jastrzębcowi próżnowanie znudzi! – wtrącił podstarości.

– Dopiero później na to przyszło – potrząsnął głową więzień. – Z początku my wojowali – albo się nam tak zdawało. Gotowaliśmy wielkie powstanie. Szumnie i zadzierzyście. Jedni znali na skroś wojenne rzemiosło, bo jeszcze w oddziałach starego Smardza odebrali ćwiczenie. U innych tyle było doświadczenia, ile burd po karczmach i sąsiedzkich zajazdów. Jednakowoż nikomu nie brakło zapału ni chęci szczerej do ratowania miłej ojczyzny. Chcieliśmy iść na stolicę, mieczem kraj Pomorcom odbierać i prawego pana na kniaziowskim tronie posadzić. A potem niepostrzeżenie wszystko się rozeszło po kościach.

Przez chwilę dało się słyszeć jedynie gulgotanie piwska w gardle Bogorii i smętny turkot kół.

– Naczęły się waśnie i w obozie bitki – opowiadał dalej. – Spyży nie dostawało, tośmy ją sobie po okolicy sami brali. A jak się który obywatel na rabunek krzywił, to się go batogami na rynku ćwiczyło i zdrajcą obwoływało. Wioski takoż plądrowano bez nijakiego skrupułu, srogo przy tym wieśniactwo doświadczając, a najchętniej co urodziwsze młódki. Wyrostek wówczas byłem, głupi a nieopierzony. Ale pomnę, że mi się okrutnie owa rebelia podobała. A kiedy jeszcze pierwsza szczerba na łbie przybyła – zacmokał ustami.

– Pewnie od kufla w pijackiej zwadzie ciśniętego! – zarechotał władyka.

– Bliskoście, szwagrze, trafili – zaśmiał się Bogoria. – Dziewka mi na łbie donicę rozbiła, gdym ją grzecznie do kompanii prosił.

– I co?

– I nic – wzruszył ramionami więzień. – Jakem się ocknął, kamraci już sioło podpalili, a dziewka darła się piskliwie za drewutnią. Tyle że mnie nie baba, ale medyk był potrzebny. Patrzajcie – odgarnął włosy, odsłaniając szeroką bliznę. – Z pozoru cherlawa niewiastka, a naznaczyła mnie na całe życie.

– Nieszlachetne to znamię, skoro od niewieściej ręki – z cieniem wyrzutu napomknął Suchywilk.

W przeciwieństwie do Koźlarza zwajecki kniaź słuchał rewelacji Bogorii z nieskrywanym niesmakiem. Nie dziwota, pomyślał zbójca, że się stary złości. Po tym, jak mu się w Spichrzy pierwszy sprzymierzeniec zlisił i pokumał z kapłanami Zird Zekruna, drugi nie lepszym się jawi. Tyleśmy w Górach Żmijowych słyszeli o Jastrzębcu, jaki niby mężny pan, wojenny a nieugiętego serca. Tymczasem on jeszcze jedno żalnickie paniątko, nic więcej. Oj, radbym popatrzeć, jak się z nim będzie zwajecki kniaź układał.

Najwyraźniej Czarnywilk myślał o tym samym, bowiem uśmiechnął się nader paskudnie.

– Szczerba na łbie to zawdy szczerba, nic innego – obojętnie odparł Bogoria. – Wszystko jedno, czyją ręką zadana.

– Aleście się za bardzo nie chwalili – wytknął podsta – rości – że niewiasta was zraniła, co to, to nie! Znam ja was, rebeliantów. Jak przyjdzie co do czego, zaraz się objawia, że całe wasze wojowanie jeno z chłopstwem nie uzbrojonym, babami i inwentarzem. Wiecie, panienki – ciągnął z zacietrzewieniem – jak u nas nazywają tę Jastrzębcową rebelię? Ano, wojną kokoszą! A to dlatego, że dzielni powstańcy srogie a okrutne szkody poczynili, ale nie w książęcym wojsku, tylko w okolicznym drobiu, wybijając go co do nogi. I dlatego, że wiele dziewek za sprawą mężnych rebeliantów cosik skokoszało i zgrubło! Oj, żebyż wreszcie kto Jastrzębcowi łeb ukręcił!

– Nie gadajcież, szwagrze! – obruszył się Bogoria, ale jakoś bez przekonania.

– A co?! – wrzasnął i ze złości aż się w strzemionach uniósł. – Byłby kres owym breweriom i spokój należyty! A tak siedzą, darmozjady, w bagnisku, ugryźć ich niesporo, cierpieć trudno. Tylko młódź nasza ciągnie do nich na zmarnowanie!

– Właśnie słuch poszedł – z namysłem rzekł Bogoria – że młodszy wasz syn uciekł do Jastrzębcowych.

– Durak! – wrzasnął podstarości. – Ojca się wstydzi, macie wyobrażenie?! Rzekł mi, że ród cały hańbię służbą u Pomorców! A jak chciałem gołowąsowi tyłek sprać rzemieniem, co jest moje ojcowe prawo, to za nóż chwycił! Ja w tym niezawodnie rozpoznaję rękę waszego tatka, Bogoria. Musiał chłopakowi głupot w łeb nakłaść. Podjudził go, podbuntował przeciw ojcowej władzy, a teraz nogi grzeje przy palenisku, rad, że mu się fortel udał. Ale ja mu tego nie odpuszczę, póki życia. Bo dla tatka to jeno sztuczka ucieszna – głos mu się z lekka załamał – a mnie tam chłopaka zmarnują. Rozpiją, w nierządzie i bezprawiu wyćwiczą. Nawet jak żyw wróci, żadnego pożytku z niego mieć nie będę.

– Co robić, panie? – odezwał się Suchywilk ponuro. – Przecież nie koza, nie uwiążecie za nogę do plota. Młode zawsze głupie i skore łba nadstawiać.

– Nie w tym rzecz! – żachnął się władyka. – Ja bym go łacniej w pirackiej Skwarnie widział niźli u Jastrzębca. Bo Jastrzębiec, panie, jest człek głupi a próżny. U niego ani sprawiedliwości nie masz, ani honoru, choć nieustannie o nich gębuje. Jak chciał chłopak posmakować świata i żołnierskiego rzemiosła, mogłem go za najemnika na południe posłać. Ja nie jestem człek zasobny, lecz dla dziecka ostatni grosz bym ze szkatuły wygrzebał. Matczyne korale bym zastawił – uderzył się w chuderlawą pierś – byleby mu niczego nie brakło. Tymczasem głupek do ócz mi skoczył. Ojcowa hańbę krwią trzeba zmazać, gada mi. Wyście, ojciec, pomorcki pachołek i zdrajca. Własny syn mi tak powiedział – po twarzy władyki jawnie ciekły łzy. – A com miał czynić? Z głodu na dwóch zagonach piachu zdychać?