Изменить стиль страницы

– Toście wielce rozczarowani byli, jak sprawa na jaw wyszła! – z uciechą odpysknął Bogoria. – Ładny tuzin lat prawowaliście się z tatulem o nadział ziemi i co wam z tego przyszło? Tyle, że w połatanych portkach chwytacie na trakcie rzezimieszków.

– A czasem się za rzezimieszka trafi nie byle leszcz, tylko sam Bogoria – syknął podstarości. – Obaczym, co wasz tatko rzeknie, jak mu synka w łykach do starościńskiej wieży poprowadzą.

– Znajdzie was – flegmatycznie odparł Bogoria. – Ze szczerego serca radzę, dziś jeszcze niewiastę z dzieciskami precz z dworca odeślijcie. Znacie tatka. Zeźli się, zakradnie nocką i pospołu was w dworzyszczu uwędzi.

– Mnie?! – ryknął władyka. – Urzędową osobę?!

– Jak sobie chcecie – wzruszył ramionami Bogoria. – Wasza rzecz, co uczynicie. Ale rozważcie, że dla tatki wyście nie książęcy urzędnik, jeno mąż głupawej Ruty, po – morcki pachołek i zdrajca.

– Ty! – poczerwieniały na gębie władyka porwał za rękojeść miecza. – Ja ci…! Ja cię…! Zarzezam! Jak psa zarzezam!

– Bezbronnego? – zdziwił się fałszywie więzień. – W postronkach? Musieliście straszliwie na tej książęcej służbie schamieć, szwagrze.

Tutaj władyka nie zdzierżył. Zacietrzewiony wyskoczył zza ławy, aż mu się krasny kołpak na łbie przekrzywił. Był przy tym wcale mocno zamroczony piwskiem, aż się zbójca zląkł, że nie tylko Bogorii, ale jeszcze komu postronnemu uczyni krzywdę owym mieczem, co nim nad stołem wymachiwał.

Z pieca, gdzie przedrzemywał kapłan Jałmużnika z młodymi oblatami, ozwał się przyciszony dziecinny płacz.

– Przestańcież, panie podstarości – poprosił z wyrzutem kapłan – bo mi pacholęta straszycie.

Władyka pobulgotał jeszcze pod nosem gniewne, acz ze szczętem niezrozumiałe pogróżki i obelgi, potem jednak pozwolił się Twardokęskowi na powrót usadzić na ławie.

– Musicie nas, mości podstarości, objaśnić – wiedźma położyła miękką łapkę na jego ramieniu – czemu jarmarków zakazano. Obiecaliście.

Ten targnął się, niby chcąc zrzucić jej rękę, ale bez gniewu. Boczył się jeszcze trochę, głową dziwnie kręcił, jakby go co w karku uwierało, ale na koniec uśmiechnął się ciepło do wiedźmy. Twardokęsek z trudem pohamował grymas. Jakoś się dziwnie działo, że ludzie ustępowali wiedźmim zachciankom, choćby i najgłupszym. Starczyło, żeby im w twarz spojrzała błękitnymi ślepiami, a miękli jako wosk. Ech, pomyślał niechętnie zbójca, niechby panek wiedział, że to nie żadna szlachetna panna od srogiej boleści wybawiona, jeno zwyczajna, pospolita wiedźma, której łeb w katowskiej wieży ogolili. Utłukłby nas za łgarstwo i podobną drwinę ze świętości, choćby i kamieniami.

– No, niech tam! – dał się udobruchać władyka. – Toż nie będę przeciwny wstawiennictwu duchownej osoby i prośbie cnotliwej panienki – z czułością pogładził wiedźmę po policzku.

Szarka, która siedziała na skraju ławy z rękoma grzecznie złożonymi na podołku, posłała zbójcy nieznaczny, szyderczy uśmieszek.

– Jako rzekłem – ciągnął władyka – przypałętał się do naszej okolicy dziad jeden głupi a przewrotny. Jam go nie oglądał, tedy nie wiem, czy człek nieszczęśliwy, bo mu się rozum od boleści pomieszał, czy też bezbożnik chytry a bezwstydny.

– A co gada? – zaciekawiła się wiedźma.

– Wścibska panna jako sroczka! – zaśmiał się podstarości. – Iście po niewieściemu!

Zaraz jednak spoważniał. Rozejrzał się czujnie i niemal trzeźwo po izbie. Pachołkowie przysypiali popod ścianą, pochrapując smacznie. Drzemał też na piecu kapłan Cion Cerena z trzema oblatami w koszulinach z nie bielonego sukna, którzy garnęli się do niego we śnie niczym stadko wróbli. Widok ów nieco uspokoił władykę, bo pochylił się konfidencjonalnie i rzekł:

– Ja wam, panienko zacna, szczerze wszystko objaśnię, by was podobny niecnota nie omamił. Bo niepokoje wielkie idą i wielu będzie dla własnego zysku mataczyć. A Wężymordowi pachołkowie – przygryzł wargę – im wiele nie trzeba, żeby ludzi męczyć. Przecie i w Wilczych Jarach z tuzin białek popalili na stosach, bo zanadto uważnie słuchały owego dziadygi. Nikt się tam, panienko, nie oglądał na ich szlachetny ród albo dziatki maleńkie. Na męki je wzięli jak pospolite gamratki. A potem – nachmurzył się – w ogień rzucali niby wiedźmy. Ot, cała opowieść…

Władyka popił piwa, posępnie zapatrzył się w stołowe deski.

– Widzicie – podjął, przywołując karczmarza z kolejnym dzbanem piwa – żeby dziad zwyczajnie wygadywał przeciwko Wężymordowi, rozeszłoby się po kościach. Niby grzech gadać, ale myśmy przywykli i, prawdę powiedziawszy, nawet pomorccy kapłani przywykli. Wychłostaliby starego przy pręgierzu albo w wieży zawarli, a starosta wezwałby chłopów i obrugał porządnie, żeby baby krócej trzymali i głupoty im pięścią ze łba wytłukli. Ale nie! Musiał się, durny dziadyga, czepić żalnickiej księżniczki!

– Zarzyczki? – zdumiała się wiedźma. – Niepodobieństwo.

– Takoż i nam się zdawało – pokiwał głową władyka. – Tymczasem przychodzi dziad i gada prosto w oczy, że Zarzyczka zło najgorsze we wszech Krainach Wewnętrznego Morza. Że od bogów przeklęta, obłąkana niby wiedźma.

– Et – zadrwił Bogoria – z dawien dawna podobne rzeczy gadano. Nie darmo na niej w czas rzezi rdestnickiej cytadeli Zird Zekrun kładł łapę. Odmienił ją, ot co! Odmienił i naznaczył przekleństwem.

– Ano – potaknął podstarości. – Ale teraz dziadyga powiada, że w Zarzyczce drzemie moc, która Krainy Wewnętrznego Morza ze szczętem przenicuje.

– Może na lepsze – nieśmiało zauważyła wiedźma. Bogoria i władyka zanieśli się zgodnym rechotem.

– Wybacz, waćpanna, ale zrazu widać, żeś białogłowa i młódka na dodatek – rzekł Bogoria.

– Każda odmiana niczym innym, jeno upadkiem – dodał sentencjonalnie podstarości. – Jawnie to może wyłożyć każdy człek w dziejopisach biegły. Rzeczy ku złemu idą, i tyle! Bo taka ich natura, ja pannie powiadam.

– Furda twoje filozofowanie, szwagrze – upomniał go więzień. – O Zarzyczce mieliście prawić.

– Krótko rzecz całą streściwszy – władyka popił piwa i językiem mlasnął ze smakiem – wielkie nieszczęścia za przyczyną Zarzyczki nastaną. Krwi bratniej przelanie i krain rozległych poniżenie.

– Dopiero nowina! – mruknął Bogoria. – Tyle każda dziewka dopiąć potrafi, jeśli kuprem zakręci należycie. A Zarzyczka przeznaczona Wężymordowi od samego Zird Zekruna… z tego nic prócz nieszczęścia być nie może! Dziewka u Wężymorda w łożnicy, brat jej rebelię knuje, stryj na Lipnickim Półwyspie buntownikom przewodzi – przecie się bez rozlania bratniej krwi nie obejdzie. Podobną przepowiednię i ja wam, szwagrze, wygłoszę. Byle piwo mocniejsze było – nieprzychylnie spojrzał ku kuflowi, który mu Szarka pospiesznie do warg podsunęła – i, uczciwszy wasze uszy, panienki, z końską szczyną nie mieszane.

– Nie chcesz, nie pij! Choć z rąk tak gładkich niejeden i końską szczynę by wypił – podstarości przypochlebił się dwornie Szarce.

Rudowłosa podziękowała lekkim pochyleniem głowy i skromnie opuściła oczy. Jej udawana uniżoność niezmiernie bawiła zbójcę.

– Zaś wedle Zarzyczki – ciągnął władyka – dziad głosił bezwstydnie, że z niej jeno człowieczy kształt pozostał, gdyż pod pozorem niewiasty nieczłowiecza w niej moc gorzeje. Moc władna bogów zgładzić i krainy potężne pokryć wodami Wewnętrznego Morza. Ona pono z Wężymordem moc splecie i owoc przeklęty wyda…

– A pierwej go dziewięć miesięcy w żywocie będzie nosiła – zaszydził Bogoria. – Zgaduję takoż, że owoc będzie różowy i rozwrzeszczany.

– Nie chcecie słuchać, nie słuchajcie – obraził się władyka. – Jednak po mojemu nikomu ten płód Zarzyczki nie będzie milszy nad matkę, która z tego osławienia prędko do powszechnej nienawiści przyjdzie. I dlatego pan starosta zakazał jarmarków i inszych zgromadzeń niepotrzebnych, żeby się głupie gadki o księżniczce nie krzewiły. Po karczmach pachołkowie chodzą, wypatrują buntowników, a osobliwie Onego dziada. Za bluźnierstwa i za nawoływanie, aby żalnicką księżniczkę jako psa utrupić.