Изменить стиль страницы

– E tam, zaraz niewolić! – sprzeciwił się z urazą Bogoria. – Trza było widzieć, jak się bestyjce oczy do mnie spod welonu świeciły. Nijakiej niewoli nie było, krzyków ni gwałtów żadnych. Trochę mnie podrapała i pisła może ze dwa razy, ale przecie to uczciwa niewiasta, nie jaka gamratka, tedy mus jej piszczeć, choćby i wbrew własnej chęci. A mnisi z czystej zawiści rejwach podnieśli, jakby się w komorze krzywda komu działa. Pewnikiem z zawiści, bo urodziwa gadzinka! – mlasnął językiem z ukontentowaniem i dał znak Szarce, by mu przysunęła do ust garniec z piwem.

– Urodziwa czy nie – naigrawał się podstarości – zbiegło się do jej wrzasków pół klasztoru. I co się na koniec stało? Ano, sławetny Bogoria, od mnichów pojmany, przeczekał całą noc na przybycie straży w klasztornym chlewiku. I widzi mi się, że będzie w Wilczych Jarach wielce smakowita opowieść. O tym, jak Bogorię, zbójcę sławetnego w caluśkich Żalnikach, zwyczajne klechy przydybały. Jako rzeźnego knura!

– Bo mnie jeden wielki, spasiony mnich od tyłu zaszedł i warząchwią znienacka zdzielił – wyjaśnił zażenowany nieco więzień. – Z taką krzepą trzasnął, że mi się łeb jako gliniany garnek o mało nie rozpękł. Gdyby nie zamroczenie owo, inną mieliby pachołkowie ze mną sprawę.

– Gwałt na mniszce nie starościej, ale biskupiej władzy podlega – zauważył bystro karzeł.

– Toteż nie za gwałt na mniszce będą go kaźnić – władyka podrapał się po brodzie. – Jeszcze to spośród jego przewin najmniejsza, choć i zań gardło dałby niezawodnie. Ale tutaj nie w zwyczajnym rozboju sprawa, nie w świętokradztwie nawet, ale w polityce. Bo tenże Bogoria, ciołek nieszczęsny, wdał się za młodu w rokosz przeciwko kniaziowi. I dlatego będą go przed starościńską wieżą kołem łamać, kleszczami szarpać i członki mu odejmować. Za to, że się przyłączył do Jastrzębcowej rebelii.

– Naprawdę? – wiedźma w zdumieniu złożyła ręce. – Naprawdę?

– Nie słuchaj go, panna – poradził dobrotliwie władyka. – Zaraz pocznie wpierać, jaki z niego bohater i patryota. A to jest jedno wielkie bezwstydne łgarstwo, nie więcej!

– Osobliwa rzecz – karzeł w zadumie żuł kiełbasę. – Wy, mości władyko, chodzicie w książęcej barwie, a wasz powinowaty z Jastrzębcem bijał kniaziowskich. On was w ręku niegdyś miał, a przecie żywego wypuścił. Wy zasię, jako starościński sługa, do lochu go prowadzicie. Ot, osobliwość.

– Zwyczajna rzecz w naszej okolicy – spokojnie objaśnił podstarości. – Ludek tutaj zadziorny, mało zgodliwy, tedy się nieustannie coś tli po lasach. Ninie ludziska krzywią się na Wężymorda, a przedsię zaczajali się na Smardzowych. Zresztą, bo to się trzeba z kniaziowymi wadzić? Był czas, że krajowej władzy nie stało, tośmy się między sobą za łby brali, aż pierze leciało. A dzisiejszego dnia lepiej niby? Co i raz ktoś pod świątynią usieczon. A burd ile, a zajazdów! – zacietrzewiał się coraz bardziej.

– Oj, napatrzę się na starościej służbie na zgliszcza, płaczu wdów nasłucham. Nadto ziemie tutaj słabe, jałowe. Nierzadko ludzie głodem przymierają, a jeszcze ich te Jastrzębcowe patryoty ze wszelkiego dobra obdzierają.

– Wyście niby lepsi? – odezwał się szyderczo Bogoria.

– Po tym, jak przez okolicę przejdą poborcy podatkowi, nawet wróblikowie się resztkami nie pożywią.

– Łżecie! – prychnął władyka. – Prawda taka, że się ludzie z wolna poznają na Jastrzębcowym złodziejstwie i niecnocie. Niby on wojuje z kniaziem, ale czemuś się go najbardziej baby po wioskach obawiają, zwłaszcza co młodsze i kraśniejsze. Cała Jastrzębcowa rebelia to jeno łupiestwo, sprośność i gardłowanie butne nad gorzałką. Gdyby kniaź nie miał twardej ręki, strach byłby w Wilczych Jarach po jarmarkach chodzić.

– A tak ani jarmarków nie masz, ani strachu – zadrwił Bogoria.

– Jarmarków nie ma? – zdziwił się karzeł. – Cóż to za nowy obyczaj?

– Bo widzicie – z nieskrywanym frasunkiem zaczął podstarości – źle się ostatnimi czasy dzieje w okolicy. Nie dziwota, że się ludziska boją – pociągnął łyk piwa. – Moja niewiasta takoż zestrachana, o końcu świata bredzi. Po zmroku do studni po wodę nie pójdzie, chłopaki muszą nosić, bo tej się w krzakach zwiduje Annyonne. Et, plugastwo! – skrzywił się niechętnie. – Ze strachu głupiejem. Ale wszystko poczęło iść ku gorszemu, jak się przywlókł ten dziadyga i zaczął po jarmarkach głosić swoje przeklęte przepowiednie i buntować ludzi.

– Jakiś kapłan z niedobitków od Bad Bidmone? – karzeł niedbale kreślił na stole znaki maczanym w piwie palcem.

– Takowych w naszych stronach nie znajdziecie! – z mocą i bardzo prawomyślnie oznajmił władyka.

– No, no – potaknął bezwstydnie więzień. – Tylko od czasu Wężymordowego najazdu strasznie przybyło po przysiółkach dziadów proszalnych. Ręce mają gładkie, wieśniaczym zajęciem nie zhańbione. Fasolę takoż od bobu ledwie odróżniają. Przy młócce pożytku z nich żadnego, chyba żeby którego miasto cepa w ręce wieśniak chwycił i o klepisko walił. I nie wojacy, bo miecza żaden nie nosi, choć gęby mają okrutnie poranione, ponoć w dawnych przygodach. Siedzą pokątnie u wieśniaków na przytulisku i łaskawym chlebie, baśnie o niegdysiejszych czasach prawią, obyczaje dziwne między gminem krzewią – łypnął prześmiewcze ku władyce. – Po polach łażą, pieśni starożytne zawodzą i poświęcanymi olejami chrabąszcze precz pędzą, choć nie wiedzieć, gdzie owe oleje święcone! A nie będzie w Wilczych Jarach nijakiej stodoły ni obejścia postrojonego bez błogosławieństwa owych dziadów. Ale prawdę, szwagrze, gadacie, nijakich nie domęczonych kapłanów Bad Bidmone u nas nie znajdziesz!

Podstarości poczerwieniał i skłopotał się wyraźnie.

– Ja człek wojenny jestem – burknął wreszcie – ze starymi dziadami nie wojuję. Chcą chłopi trzymać jałmużników, tedy ich wola. Mnie nic do tego.

– Racja! – zgodził się radośnie Bogoria. – Bo jakbyś, mości władyko i starościński sługo, podobnego dziada na szubienicę przywiódł, to by ci twoja Ruta ślepia wydrapa – la. Ona może niewiasta prosta i nieuczona, ale ma swoje rozeznanie i stare bogi w poszanowaniu chowa. Tak mi się zresztą zdaje, że i nad waszym pierworodnym, szwagrze, one dziady proszalne mamroliły błogosławieństwa.

– Leż parszywa! – huknął władyka, lecz znać było, że kłamie. – A wy, Bogoria, zawrzyjcie wreszcie pysk, bo rodzina rodziną, a rychło się skończy wasze gardłowanie.

– Powiedzcież nam lepiej, mości władyko, jakim sposobem poszliście na starościńską służbę – zagaił karzeł gwoli zażegnania krewniaczej niesnaski.

Nie utrafił jednak we właściwe pytanie, bowiem posiadacz czerwonego kołpaka spochmurniał jeszcze bardziej.

– A przez Bogorię! – wypalił. – I innych jemu podobnych kurewników, co się z Jastrzębcem na Półwyspie Lipnickim bawią w powstanie. Jakby nie ich brewerie, żyłby człek spokojnie z białka i dzieciskami. Folwarczek by uprawiał, jak bogowie przykazali, żniw doglądał, jabłonki w sadzie opatrywał. Tymczasem co?! Przychodzi na stare lata po gościńcu chwytać opryszków, jak byle pachoł. Zamiast grzać się przy ogniu we własnym dworcu, wnuki huśtać na kolanach i miód stary popijać, musi się człek książęcym do ziemi samej czapkować i o rozkazy pytać. Ech, szkoda gadać…

Wiedźma przesunęła dłońmi po skroniach, przygładziła odrastające włosy i wyraźnie nie rozumiejąc, patrzyła na władykę.

– On jeno do miecza zdatny. Za młodu za zaciężnego był – wyjaśnił spokojnie Bogoria. – Jeszcze za starego kniazia Smardza ze skalmierskimi wojował w lekkiej chorągwi. I wtedy się tutaj przypałętał, żeby kuzyneczce Rucie w rozumie pomieszać – dodał złośliwie. – Wszystkie te zaciężne gołodupce tylko dybią, aby gdzie ucapić pannę posażną i zapaskę jej rozsupłać.

– Durniście! – władyka podskoczył, aż się ława zachybotała. – Czy wy ze szczętem wstydu nie znacie?! Tyłem za waszą kuzynką wziął, ile miała na grzbiecie. Ziemi spłachetek lichy, sznur korali fałszywych i dwie pierzyny puchowe. Byle chłopia córka więcej wnosi, więc nawet o owym posagu nie wspominajcie.