– Ale teraz złotowłosa córka Selli z rodu Iskry znów wędruje pomiędzy Krainami Wewnętrznego Morza – cicho powiedziała Firlejka. – A wasza zemsta odebrała wam trzech synów potopionych pomiędzy Żebrami Morza w pościgu za pomorckim okrętem. I czwartego, który w niesławie pędzi żywot pomiędzy wygnańcami.
– Powiadają, że nie można zaznać w życiu wszelkiego szczęścia – Skalmierka znów uśmiechnęła się dziwnie. – Lepiej tedy wybrać rzecz upragnioną niż tę, którą łatwiej przyjdzie zapomnieć. Ja zapomniałam wszystko, zapomniałam nawet, czym niegdyś byłam, kapłanko. Jedyne, co pamiętam, to światło w jego oczach, kiedy wypowiadał jej imię. Jej córka… chcę, żeby znów oglądał jej śmierć, teraz, kiedy jest już zbyt stary, by płodzić kolejne bękarty. Zbyt stary i zmęczony, by znieść kolejną niepewność i kolejną nadzieję. Chcę, żeby zdychał bezdzietnie, skowycząc jak pies, przeklinając dzień, w którym spotkał jasną Sellę. Taka jest moja cena za Fletnię Wichrów z najświętszej świątyni Sen Silvara. Śmierć rudowłosej dziewki, która nosi na czole obręcz dri deonema. Bolesne, powolne konanie od trucizny albo świątynnej klątwy. Aby przez wiele dni patrzył, jak umiera. I nie mógł zrobić zupełnie nic.
Lelka bez słowa przycisnęła do wyschniętej piersi znak skalmierskiego boga.
Ślepy jałmużnik, pomyślała, który wierzył, że bogini doprowadziła go w nasze progi wraz z żebraczą miską Cion Cerena. Okaleczone dziecko, co przyniosło we własnym ciele resztki naszyjnika Nur Nemruta i wykrwawiło się tej samej nocy. A teraz kochanka Suchywilka, która pragnie śmierci jego córki. I Firlejka, coraz cięższa od kniaziowskiego bękarta, przerażona niemal do utraty zmysłów, choć wciąż nie zgaduje, czego od niej zażądam, kiedy nadejdzie czas.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Następnego ranka istotnie ruszyli na wyprawę, choć ani świtem, ani rycersko. Słońce toczyło się już wysoko pomiędzy deszczowymi chmurami, mijając drugą ćwiartkę nieboskłonu, kiedy na pospólnym placu pokazał się wreszcie Jastrzębiec. Pachołek w sukmanie z nie bielonego płótna podprowadził mu jabłkowitego ogiera, przyklęknął w błocie, zaś Jastrzębiec wdrapał się po jego grzbiecie na końskie siodło i niedbale machnął ręką, dając znak wymarszu. Widać jednak było po nim ślady wczorajszej hulanki, zresztą nim minęli bramę, począł krzyczeć o gorzałkę. Kapłan Bad Bidmone, który o dziwo jechał zaraz obok niego, wypowiedział kilka przyciszonych słów przygany, lecz Jastrzębiec roześmiał się tylko hałaśliwie.
Twardokęsek nie widział nigdzie żalnickiego księcia, ale na jego miejscu też by się Suchywilkowi nie pchał przed oczy. Zwajcy bowiem pozostawili wiedźmę pod opieką Szydła, który grzecznie wymówił się od wyprawy, twierdząc, że nadmiar flegmatycznych humorów nie pozwala mu radować się wojennym rzemiosłem, i o brzasku podjechali pod bramę. Jedynie po to, aby przeczekać pod nią kilka godzin, niby chochoły. Nikt do nich nie zagadał, nikt do kompanii nie prosił. Twardokęsek domyślał się w tym Jastrzębcowej ręki, bowiem zwykle w obozowisku chętnie witano wszelkie wieści ze świata, a tutaj trafił się wędrowiec z daleka i z obcego narodu. Poznawał po ciekawych spojrzeniach, które na nich rzucano, że ten i ów rad byłby odezwać się, lecz karność przeważała.
Dziwna rzecz, myślał sobie zbójca. Obozowisko nędzne, aż dziw zdejmuje, a herszt pijany jak świnia, ale przecie otwarcie nikt przeciwko niemu słowa nie rzeknie. Musi być, albo Jastrzębiec okrutnik straszny, albo cała pijatyka jeno po to, aby nas z pantałyku zbić i ogłupić. Mógłby się człek lepiej rozeznać, gdyby resztę komendy zobaczył, ale jak w podobnej zbieraninie rozeznać, kto prosty jezdny, a kto pułkownik? Zresztą, rychło weszli w wąską ścieżkę pośród glibieli i pochód rozciągnął się niezmiernie, im zaś przypadło miejsce na szarym końcu. Zwajecki kniaź tylko przymrużył oczy niczym ryś, ale ani jednym gestem nie dał znać po sobie złości. Po czym zbójca wymiarkował, że sprawa jest zgoła poważna.
Bowiem z Suchywilkiem była dziwna rzecz i łatwo mogła kogoś nieobytego w błąd wprowadzić. Zwajecki kniaź zazwyczaj źlił się, koło czekanika macał, a zgryźliwymi słowy całą kompanię prześladował, jednak póki gadał, znak był, że zdrów i w dobrym nastroju. Zbójca podejrzewał, że wszystkie te wybuchy wściekłości i kwasy były tylko po to, by nikt go nazbyt lekko nie brał; zresztą, co tu kryć, Suchywilk lubiał się swarzyć i pohukiwać. Mogły owe dziwaczne zwyczaje niejednego człeka zmylić, jednak zbójca wiedział, że pod pozorem grubiaństwa kryje się człek ze szczętem wojenny, rozumny a srogi jako mało kto. I że jego posępne milczenie nie zwiastuje nic dobrego.
– Radbym wiedzieć, dokąd ciągniemy? – zagaił ostrożnie do młodziaka w skórzanej kurcie, który jechał w tylnej straży, jeśli można nazwać strażą zbieraninę hałaśliwych, rozbrykanych wyrostków.
– Skąd mnie zgadywać? – wzruszył tamten ramionami. – Jastrzębiec jeden wie, a on dzisiaj nieskory do pogawędki.
– Po słonku widzi mi się – odezwał się inny, okrutnie pryszczaty na gębie gołowąs – że prościutko na szlak wychyniemy.
Potem ktoś z tyłu warknął ostro i więcej z nimi nie gadano, choć zbójca czuł, że wyrostki aż piszczą z ciekawości. Wilkowie bowiem przybrali północne szłomy ozdobione zakrzywionymi rogami i od pierwszego spojrzenia znać było, że prawdziwi Zwajcy. Suchywilk dźwigał topór i potężną, przewieszoną przez ramię tarczę; Czarny poprzestał na oburęcznym mieczu, obaj zaś odziali się w kolczugi z drobnych kółek, co było dobro rzadkie i kosztowne. Zbójca domyślał się jednakowoż, że najwięcej zamieszania sprawiał widok Szarki. Ojciec w żaden sposób nie zdołał odmówić jej z wyprawy. Rudowłosa prowadziła skrzydłonia, zupełnie nie dbając o gapiów, zapewne nawet ich nie dostrzegając. Jej włosy połyskiwały jak czerwone złoto, lśniły żelazne ćwieki w kurcie norhemnów i kunsztowne ogniwa szeroko kutego pasa. Ech, patrzajcie, pomyślał drwiąco zbójca, patrzajcie, gołowąsy, ani wam we łbach stoi, jakie cudo oglądacie.
Choć jednak zdumienie rebeliantów pochlebiało mu mocno, nie przestawał trapić się losem owej dziwacznej wyprawy. Ani chybi, myślał, przyjdzie nam dobrze po zmierzchu na leże wracać, tymczasem nie wiedzieć, jakie dziwa wychyną z bagniska na świat pod miesięcznym światłem. Drogę zmylić łatwo, szczególniej jak nas jakie złe na manowce zwiedzie. A przecie jeszcze najpewniej rannych nieść przyjdzie, bo koniem tędy po omacku nie przejedzie. Et, głupota od samego początku owa wycieczka i ani zgadywać, czego nią Jastrzębiec chce dokazać.
Istotnie, droga okazała się długa i wcale niewesoła. Zrazu musieli prowadzić konie wąską groblą pomiędzy oparzeliskami, potem wyjechali w podmokły, przeorany licznymi dołami i parowami las. Tymczasem z czoła pochodu dobiegało radosne pohukiwanie: najwyraźniej dowództwo nie żałowało sobie gorzałki. Nad lasem niosło się jękliwe zawodzenie liry, bowiem Jastrzębiec kazał zabrać starego pieśniarza, zaś popite głosy wtórowały jej bezładnie a wrzaskliwie. Suchywilk w milczeniu głaskał brodę, bynajmniej nie spiesząc się, by dołączyć do czoła pochodu nawet wówczas, kiedy wjechali w suchszą okolicę. Dopiero gdy dobrze pod wieczór przyczaili się w zawilgłym jarze, zwajecki kniaź nie zdzierżył. Targnął wodzami, lecz jeden z młodziaków zastąpił mu drogę.
– Jastrzębiec kazali wam zostać – rzekł z zakłopotaniem. – Wyście są goście, prawił, trza, żebyśmy na wasze zdrowie baczyli. By się wam w wojennym zamęcie jaka szkoda nie stała – uśmiechnął się głupawo ku Szarce.
Słowem, z dala nas trzyma, pomyślał zbójca. Niby barany na rzeź, bowiem jak tutaj do porządnego zamieszania przyjdzie, ani będziem wiedzieć, w którą stronę się obrócić. Co dużo gadać, ze szczętem my na łasce Jastrzębcowej. A skąd wiedzieć, czy nas umyślnie z bagniska nie wywiódł? Na głowę zwajeckiego kniazia musi być naznaczona niemała nagroda, zaś pomorckie kapłaństwo i na Szarce chętnie ręce położy. Mógł Jastrzębiec Bogorię Pomorcom wydać, niby czemu nas miałby oszczędzić?