Изменить стиль страницы

– Przecież to nic nie znaczy! – krzyknęła Zarzyczka. – To tylko słowa bez znaczenia. Jak bełkot wiedźmy.

– Nie obiecałem przecież, że ktoś je zrozumie.

– A ty? – spytała, tknięta nagłym podejrzeniem. – Rozumiesz je? Zawahał się.

– Nie wiem – odpowiedział po bardzo długiej chwili, kiedy słyszała jedynie niewyraźny stukot swojego serca i przyciszone kwilenie jaskółek. – Być może.

– Czy powiesz mi?

– Nawet wówczas, jeśli zapłatą byłoby życie? Życie nas obojga? Albo raczej – twoje życie zaklęte w kamień i moja utrata nieśmiertelności?

Teraz ona nie umiała odpowiedzieć.

– Nie wiem – rzekła na koniec. – Jeszcze nie wiem. Ale jeśli zdecyduję, czy wtedy mi odpowiesz?

– Tak – zgodził się niemal niesłyszalnie. – Wtedy odpowiem.

– Z powodu żmijów, których zabiłeś na brzegu źródła Dv? – spytała równie cicho.

– Nie. Z twojego powodu.

W ciemności łatwiej było wysłuchać podobnej rzeczy – a przecież nie dość łatwo. Chciałam tego, upomniała się w myślach. Mogłam przecież odjechać ze Spichrzy albo ukryć się w Dolinie Thornveiin. Jednak cokolwiek jest między mną i Wężymordem, oboje zasłużyliśmy, żeby to wypowiedzieć. A także wysłuchać.

– Nie kocham cię – powiedziała bezdźwięcznie.

Podobnie jak Szalona Ptaszniczka nie kochała szarookiego mężczyzny, którego oglądałam w jej majakach, pomyślała. I jak Thornveiin nie kochała kopiennickiego księcia. Nie ma w tym żadnych wyborów – jest tylko wola bogów i kryształowe strzałki, które drążą na oślep nasze serca. Przymknęła powieki i znów poczuła na sobie palce pana cytadeli. Nie znała nawet jego imienia, lecz wspomnienie dotyku delikatnie opadło na jej szyję i zsunęło się wzdłuż obojczyka. „Jak skrzydło ptaka", powiedział, obrysowując czubkami palców delikatną kość i rozchylając nocną suknię, w której pozostawiły ją służebne. Jedne z jakże niewielu słów wypowiedzianych tamtej nocy. Słony smak łez ściekających po policzkach.

– Przestań – nie spostrzegła nawet, jak Wężymord położył dłonie na jej ramionach i odwrócił. – Nie rób sobie tego.

– Boję się – powiedziała, nie otwierając oczu. – Jestem uwięziona nie tylko w kamiennej klątwie Zird Zekruna. Jestem też uwięziona we wspomnieniach Szalonej Ptaszniczki i snach o Thornveiin. Budzę się w nocy, krzycząc ze strachu.

– Wiem. Jesteś nieustannym echem w moich myślach, Zarzyczko.

W jakiś sposób, nie rozumiała dlaczego, te słowa poruszyły ją bardziej niż wszystko inne. Może dlatego, że pochwyciła cień jego myśli. Wizerunek drobnej, brunatnowłosej dziewuszki, przyczajonej w podcieniach cytadeli niczym płochliwe zwierzątko, i nieodwracalnie okaleczonej – podobnie jak kraina, nad którą przyszło mu panować. Tak, jakbyśmy w jego umyśle stali się tym samym, zrozumiała ze strachem, ja i Żarniki, po równo dotknięci klątwą pomorckiego boga. Jakbym była dla niego całym żalnickim władztwem. Jego oszukańczą nagrodą, szyderstwem, dla którego wymordował żmijów, otwierając zarazem drogę własnej klęski. Kulawa dziewczyna i chory kraj.

Łzy, które pociekły jej po policzkach, były równie piekące, jak te zapamiętane.

– Skoro znasz mnie tak dobrze, powiedz mi, czyimi łzami teraz płaczę? Własnymi, czy może którejś z nich: Thornveiin czy Szalonej Ptaszniczki?

– Być może wszystkich – w jego głosie znów zabrzmiał dziwny rodzaj zmęczenia, przypominając jej o sorelkach, które w sobie nosił. – Czasami… czasami to już nie ma żadnego znaczenia, księżniczko. Podobnie jak nie ma znaczenia, co nam narzucono, a co przyjęliśmy z własnej woli – jeśli w żaden sposób nie można tego zmienić.

Powinien kazać mnie zabić, pomyślała. Każdy inny z władców Krain Wewnętrznego Morza kazałby mnie zabić, jeśli byłby to jedyny sposób, aby wyrwać się spod mocy Fei Flisyon. Książęta nie są zwyczajnymi pośród ludzi, zaś podobna słabość może kosztować zbyt wiele.

Przypomnieli się jej zabójcy na schodach książęcej cytadeli.

– Nie. – Z tonu odgadła, że Wężymord się uśmiechnął.

– Słudzy Zird Zekruna nigdy dokładnie nie rozstrzygnęli, czym jest więź pomiędzy nami, zaś spichrzański karnawał wydał im się stosowną okolicznością, by znaleźć odpowiedzi, nawet za cenę twojej śmierci. I choć w Spichrzy zdechło ich wystarczająco wielu, by pomorcki zakon po dwakroć się zawahał, nim znowu uderzy, nie zdołam ochronić cię przed wszystkim. Zird Zekrun rozkoszuje się w podobnych szaradach i może szczuć swoje sługi wyłącznie po to, by patrzeć, jak ze sobą walczymy. Nie spodziewaj się w Uścieży ciepłego przyjęcia.

Mimo wszystko było warto, pomyślała. Z powodu przepowiedni o powrocie żmijów, a także – dla Szalonej Ptaszniczki.

– Dlaczego? – Zdumiała go.

– Bo nie wierzę, żeby Zird Zekrun chciał mi ją pokazać – odparła prosto. – Gdybym jej nie zobaczyła, gdyby Szarka nie opowiedziała mi o Irshii, próbowałabym uciec ze Spichrzy, czy to z przyzwoleniem Koźlarza, czy bez. Ale skoro wpisano mnie we wzór, z którego pochodzi także Szalona Ptaszniczka, i skoro widziałam, jak utkano jej los, postanowiłam, że ta część przepowiedni nie zostanie spełniona. – Zaskoczyło ją, jak twardo brzmiały jej własne słowa. – Nie ucieknę z Uścieży, nie oddam Koźlarzowi tajemnicy ognia alchemików, nie napiszę listów do Zwajców czy skalmierskiego doży. Żaden z was nie użyje mnie w tej wojnie. Nie z mojej woli. Jak długo Zird Zekrun pozwoli mi ją mieć.

Więc jednak zdołali mnie do tego zmusić, pomyślała cierpko. Zmusić, abym zdecydowała, choć zapewne żadne z nich, ani Szarka, ani opatka z Doliny Thornveiin, ani Koźlarz, ani nawet błękitnooka wiedźma, nie przyjmą mojego wyboru z radością. Być może, gdybym nie widziała Szalonej Ptaszniczki, wszystko byłoby łatwiejsze.

– Nie potrafię sięgnąć tak daleko, jak ty – podjęła z trudem. – Nie wiem, jakie siły mówią teraz za nas, ale… ale czasami nie ma to już żadnego znaczenia, ani co zostało narzucone, ani co sami przyjęliśmy – powtórzyła za nim. – Pozostaje jedynie wierzyć, że jakaś cząstka pochodzi od nas i ona także nie zostanie pominięta. A ja nie chcę, by z mojego powodu wyrosła jeszcze większa nienawiść. I jeśli możemy zawrzeć nasz własny rozejm – dokończyła – zróbmy to, nie oglądając się na klątwy Zird Zekruna, głowę mojego ojca i wymordowanych żmij ów.

Usłyszała, jak wstaje. Czekała w ciemności na odpowiedź, niepewna, lecz bez strachu, bo po wszystkim, co powiedziano tej nocy, była po prostu zbyt zmęczona. Ale Wężymord nic nie odpowiedział. Fałda sukni zaszeleściła lekko, kiedy przy niej przykląkł, bardzo blisko. A później złożył jej palce i wsunął między nie własne dłonie w odwiecznym geście hołdu. I znów zaczęła płakać – tylko że teraz był to zupełnie inny płacz. Podniosła się. Nasze własne przymierze przeciwko światu, pomyślała z goryczą. Bogowie, jeśli w ogóle istniejecie, nie pozwólcie, by także ono stało się kłamstwem.

– Zostań – powiedział Wężymord.

Nie czuła nic prócz litości i żalu dojmującego, jak ból. Z powodu Szalonej Ptaszniczki, Thornveiin, a także – z powodu Wężymorda i siebie. I znów przypomniała jej się Szarka i książę Evorinth. O ile więcej w tym strachu, zmęczenia i goryczy, pomyślała, niż tych wszystkich rzeczy, o których śpiewano w pieśniach. A także smutku, ze względu na to, co się zdarzyło i jeszcze zdarzy.

Jednak to ona wysunęła dłonie spomiędzy jego rąk i pochyliła się do pierwszego pocałunku. Nie wiedziała, dlaczego. Może dlatego, że skoro tak czy inaczej rozstrzygnięto o tym dawno temu, chciała przynajmniej wybrać własne miejsce i czas, a może sprawiły to niespokojne jaskółki nad framugą okna. Oszczędźmy sobie tego, pomyślała, zanurzając palce w jego włosy. Wydostańmy się z majaku Szalonej Ptaszniczki i ucieknijmy od tamtej straszliwej nienawiści, choćby na krótką chwilę. A zaraz później był obok niej i nad nią, zaś jaskółki wciąż trzepotały się w gnieździe. Dotykali się w ciemności, z wahaniem i niezgrabnie, jakby wciąż nie byli pewni, czy któreś nie poderwie się i nie wyjdzie z komnaty. Lecz kiedy zdjął z niej suknię, jego ręce kreśliły wzory zupełnie inne od tych, które zapamiętała ze wspomnień Irshii – zupełnie jakby wyczuł jej strach, zresztą najpewniej tak właśnie było.