Zarazem pomyślałam ponuro, że nie z Ewą, to pewne. Górski radośnie podchwycił supozycję.

– Więc jednak w grę wchodzi bardziej czy mniej ścisłe grono znajomych. Wracamy do mętnych zeznań, nikt nikogo dobrze nie zna, nikt się z nikim nie przyjaźni…

– To przypadkiem jest zbliżone do prawdy, uczciwej przyjaźni tam ze świecą szukać. Ale ja tu panu do niczego, nawet nazwisk nie znam, nie wspominając o układach. Tyle wiem, że wszyscy w czambuł, jak jeden, żywią do mnie szczerą niechęć, jeśli nie prywatnie, to przynajmniej służbowo. Z Martusią powinien pan pogadać, ona tkwi w środku tego kłębowiska, ewentualnie z Magdą, zna ludzi jeszcze lepiej…

– Dlaczego tak pani nie lubią?

– O, nie zacznę teraz opowiadać panu całej epopei! Martusią…

– Mikroślady zostawiło także narzędzie zbrodni – przerwał Górski żywiutko. – Nawet prawie ślady, bez mikro. Nie zgadnie pani, królewskie berło nie wchodzi w rachubę.

– No…?

– Aż mi głupio to powiedzieć. Sam nie wiem, nie jestem historykiem. Chyba pomyłka rekwizytorni.

Wytrzeszczyłam na niego oczy, zaintrygowana bez granic.

– No…?

– Przyznaję, że cała zasługa należy się sprzątaczce. Niejaka pani Wioletta, stanowczo odcinając się od wszelkich podejrzeń, oświadczyła, że od dawna na pudle przy drzwiach leżało coś, co prawdopodobnie należało wyrzucić. Niepewna przeznaczenia przedmiotu, nie wyrzuciła, zamierzała zapytać, ale ciągle zapominała. Teraz tego nie ma, ona nie dotykała, nie wie, czy to ważne, ale informuje na wszelki wypadek, żeby nie było na nią.

– Cudo! – zachwyciłam się. – I co to było?

– Właśnie nie wiem. Buzdygan albo piernacz. Albo w ogóle pomyłka, specjaliści niech się martwią. Nikt tam tego nie pamięta.

– Pani Danusia też nie?

– Tak przywykła do tego widoku, że przestała zwracać uwagę, zresztą stało trochę z boku i nie rzucało się w oczy.

– Zawsze mi się wydawało, że piernacz to miękkie, a buzdygan wręcz odwrotnie – powiedziałam niepewnie. – Pani Wioletta nie macała?

– Nie, ale opisała dokładnie. Buzdygan był to z całą pewnością, z doczepionym do niego jakby pióropuszem, jej zdaniem z piór i wełny. Zielony, kiedyś był bujny i obfity, obecnie trochę wyleniały. Opis pasuje do obrażeń wręcz idealnie, nawet to zielone wyleniałe zostawiło ślady, a w ogóle pokazano jej zdjęcia rozmaitych buzdyganów i jeden wybrała bez namysłu.

Spodobało mi się takie narzędzie zbrodni.

– I zabójca, jak rozumiem, zabrał to ze sobą?

– Zabrał.

– Ale przecież to ciężkie. Kamery nie pokazały nikogo, kto uginałby się pod ciężarem?

– Uginających się wielu, kamery, statywy, reflektory… Tam duży ruch.

Na bazie dotychczasowej wiedzy wyobraziłam sobie scenę. Zamorski znalazł i usiłował zabrać kasety ze swoim parszywym arcydziełem, zabójca ujrzał go w chwili, kiedy wychodził albo ciut wcześniej, śladów bitwy tam nie było. Dostrzegł poręczną maczugę, chwycił ją, dogonił Zamorskiego na schodach, wziął dobry zamach, kropnął raz niżej, raz wyżej, kwestia jednego stopnia, wyżej sięgnął na następnym. Zamorski zleciał, sprawca czynu może mu trochę dopomógł, wydarł kasety i uciekł. Bał się, że na buzdyganie zostały także jego ślady, wolał go zabrać ze sobą. I tak zmył się z dowodem rzeczowym.

Górski z wielkim uznaniem pochwalił moją koncepcję, przyznał, że gliny doszły do podobnych wniosków. Zaczął się zbierać do wyjścia, pozostawiając mi jakiś niedosyt czegoś.

Przypomniałam sobie, czego.

– Zaraz, zaraz. Nie powiedział mi pan, po co panu ta Martusia. O nie, po moim trupie…!

Akurat nie chciał mojego trupa. Zatrzymał się w przedpokoju.

– No dobrze. Nie powinienem pani tego mówić i to naprawdę poufne, a w dodatku niepewne, ale mamy sygnał od krakowskiej policji. Wszystko wskazuje na to, że wczoraj wieczorem pani Formal zabiła pana Poręcza w podziemiach Alchemii na Kazimierzu…

No i zamurował mnie dokładnie. O, rany boskie…

* * *

– …jak grom z jasnego nieba! Na tym otwarciu po remoncie, o, nic takiego, ale gratulowali mi, no owszem, nieźle wyszło, a ona mi nagle stanęła przed nosem. Poznałam ją od razu, sama jestem tym zdumiona, ale bardziej jeszcze, że ona mnie, tyle lat… Oczom nie uwierzyłam i okazuje się, że siedzi we Francji już od pół roku, a do mnie trafiła przez telefon, o, masz schody? A mówiłaś, że do diabła ze schodami…?

Lalka zaczęła już prawie od furtki i razem z tekstem dotarła właśnie do salonu. Też spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.

– To do gościnnego pokoju. Ja tam nie chodzę.

– A, rozumiem. To już jej możesz dalej nie szukać, znalazła się. Rany boskie, co się tu w ogóle dzieje, błagała mnie, żebym się spróbowała połapać, bo dowiedziała się, że jadę, a sama ciągle jeszcze boi się wrócić. Możesz mi dać, co chcesz, tu masz flachę, przywiozłam symbolicznie, taksówką przyjechałam, inaczej bym nie trafiła, wszystko się pozmieniało kompletnie!

– O, nie zajmuj się teraz topografią terenu, niech ją cholera bierze, jestem pewna, że masz za mało czasu.

– Gówno mam, a nie czas – oznajmiła z goryczą i usiadła na kanapie. – Nałgałam, ile mogłam, a w ogóle przyjechałam do kota.

Poczułam, że najwyraźniej w świecie lęgnie nam się trochę za dużo tematów. O ile zdołamy przerozmawiać cały wieczór i noc, może uda się omówić je bodaj w streszczeniu. W każdym razie bezwzględnie muszę opanować kołowaciznę, która przed paroma godzinami stała się moim udziałem, przynajmniej jakoś te rzeczy od siebie pooddzielać. Ponumerować…?

Lalka nie przejmowała się porządkowaniem treści.

– Miśka pękła sobie kość w prawej ręce, o tutaj, przedramię to się nazywa chyba, nie? Przysięgnę, że złośliwie, bo jest praworęczna, a pracuje głównie gębą i oczami, więc jej wszystko jedno, od wczoraj w gipsie i taka zadowolona, że światło może zgasić, własnym blaskiem świeci. O, czerwone otworzyłaś…? Bardzo dobrze, nie dziw się, że tyle gadam, ale o mało mnie szlag nie trafił i muszę sobie dać upust, owszem, mogę na temat, żółta febra mną trzęsie i całe szczęście, że chociaż część tego wszystkiego jest pozytywna. Kaśka szału od Ewy Marsz dostała, zaczyna czytać wszystkie książki, z których ktokolwiek kiedykolwiek robił filmy, w pięciu językach, napluła na Internet, czaty, strony, nie wiem, co tam jeszcze, czyta w wannie, przy stole, nie masz pojęcia, jak wolno żre, żeby dłużej trwało, to nawet zdrowotnie, i pyskuje aż wióry lecą. Zapisuje poglądy! Zdecydowała się na dziennikarstwo, krytykiem zostanie, a niech zostaje, wolę to niż ośmiotysięczniki, bo ostatnio Himalaje się na nią rzuciły, to przez chłopaka, kretyn skończony. Himalaje…! Niech sobie w tyłek wetknie Himalaje!

W tym miejscu zgodziłam się z nią bez zastrzeżeń. Też miałam dzieci.

– Nie lataj do tej kuchni bez przerwy, nigdy nie byłaś taka spożywcza! Widzę tu jakąś zagrychę, wystarczy, o, ser…? No dobrze, niech będzie…

Tego sera nawet nie pokroiłam, złapałam z lodówki jak leci, nie sięgnęłam po talerzyki, chwyciłam nóż i deskę do krojenia, zdaje się, że był na niej ślad pomidora, ale w końcu pomidor to nie trucizna, Lalka na drobiazgi nie zwracała uwagi.

– …a ja dziś w południe przyleciałam, bo kota trzeba było zawieźć do weterynarza, Miśka z tą ręką mowy nie ma, kocica ciężka jak kloc…

– A jej chłopak? – wtrąciłam karcąco, doskonale wiedząc, że Lalka zrozumie pytanie właściwie, Miśki chłopak, nie kocicy.

– Uczulony na koty, sam widok wystarczy, żeby go alergia dusiła, na własne oczy widziałam, i korzyść ma z tego, u mojej matki nie bywa, za to Miśka nie może mieć kota, swojego matce oddała i ona teraz ma trzy.

Prychnęłam wzgardliwie, gestem wskazując drzwi na taras, za którymi mizdrzyło się do siebie siedem kotów. Wcale nie były głodne, żarcie w miseczkach jeszcze zostało, kłębiły się tak sobie, z łaski na uciechę.

Lalka kiwnęła głową z pełnym zrozumieniem.

– Ale jej domowe. Matce zełgałam, że Florci, kretyńskie imię dla kota, trzeba będzie dać narkozę i trzymać za rękę przez parę godzin, zresztą diabli wiedzą, może i rzeczywiście narkozę, ucho jej się paskudzi, ale już się umówiłam, że bardzo późno przyjadę, oni tam mają całonocny dyżur. Do ciebie dzwoniłam, bez przerwy masz zajęte, co się dzieje?