Изменить стиль страницы

Co jakiś czas nasz autobus zatrzymuje się na poboczu. Bo ktoś chce wysiąść. Jeżeli wysiada młoda kobieta z dzieckiem albo z dwojgiem dzieci (rzadki to widok – młoda kobieta bez dziecka), wówczas scena, którą zobaczymy, będzie pełna zręczności i gracji. Najpierw kobieta perkalową chustą przytroczy sobie dziecko do pleców (ono cały czas śpi, nie reaguje). Następnie kucnie i postawi swoją nieodłączną miskę albo miednicę pełną wszelkiego jedzenia i innych towarów – na głowie. Teraz wyprostuje się i zrobi taki ruch ciałem jak linoskoczek, kiedy stawia pierwszy krok na linie nad przepaścią: balansując, chwyta równowagę. W lewą rękę bierze plecioną matę do spania, a prawą prowadzi za rączkę drugie dziecko. I tak – idąc od razu bardzo równym, jednostajnym krokiem – wchodzą na ścieżkę leśną wiodącą w świat, którego nie znam i może nigdy nie zrozumiem.

Mój sąsiad w autobusie. Młody człowiek. Buchalter w jakiejś firmie w Kumasi, której nazwy nie dosłyszałem.

– Ghana jest niepodległa! – mówi przejęty, zachwycony. -Jutro cała Afryka będzie niepodległa! – zapewnia. – Jesteśmy wolni!

I podaje mi rękę w geście, który ma oznaczać: teraz Czarny może Białemu podać rękę bez żadnych kompleksów.

– Widziałeś Nkrumaha? – pyta zaciekawiony. – Tak? To jesteś szczęśliwym człowiekiem! Wiesz, co zrobimy z wrogami Afryki?

Śmieje się ha-ha, ale dokładnie nie mówi, co zrobimy.

– Teraz najważniejsza jest oświata. Oświata, wykształcenie, zdobywanie wiedzy. Tacy jesteśmy nierozwinięci, tacy nierozwinięci! Myślę, że cały świat przyjdzie nam z pomocą. Musimy być z rozwiniętymi krajami równi! Nie tylko wolni – ale i równi! Na razie oddychamy wolnością. I to jest raj. To jest wspaniałe!

Ten jego entuzjazm jest tu powszechny. Entuzjazm i duma, że Ghana stoi na czele ruchu, daje przykład, przewodzi całej Afryce.

Mój drugi sąsiad, siedzący po lewej stronie (autobus ma trzy miejsca w rzędzie), jest inny: zamknięty w sobie, małomówny, wyłączony. Od razu zwraca uwagę, ponieważ ludzie tutaj są z reguły otwarci, chętni do rozmowy, skorzy do opowiadań i wygłaszania wszelkich opinii. Dotąd powiedział mi tylko tyle, że nie pracuje i że ma z pracą trudności. Jakie – nie mówi.

W końcu jednak – kiedy wielki las kurczy się już i maleje, co oznacza, że powoli dojeżdżamy do Kumasi – decyduje się coś mi wyznać. Otóż – ma kłopoty. Jest chory. Nie jest zawsze, bez przerwy chory, ale czasami, okresami -jest.

Był już u różnych rodzimych specjalistów, ale żaden mu nie pomógł. Sprawa polega na tym, że w głowie, pod czaszką, ma zwierzęta. Nie to, że widzi te zwierzęta, że o nich rozmyśla lub się ich boi – nie. Nic podobnego. Chodzi o to, że te zwierzęta są w jego głowie, one tam żyją, biegają, pasą się, polują albo po prostu śpią. Jeżeli są to zwierzęta łagodne, jak antylopy, zebry czy żyrafy, znosi je dobrze, są, nawet przyjemne. Ale czasem przychodzi głodny lew. Jest głodny, jest wściekły – więc ryczy. I wtedy ryk tego lwa rozsadza mu czaszkę.

Struktura klanu

Do Kumasi przyjechałem bez żadnego celu. Na ogół uważa się, że mieć określony cel to dobra rzecz, bo wtedy człowiek czegoś chce i do czegoś zdąża; z drugiej jednak strony taka sytuacja nakłada na niego końskie okulary: widzi tylko swój cel i nic więcej. Tymczasem to więcej – szerzej – głębiej, może być znacznie ciekawsze i ważniejsze. Przecież wejście w inny świat to wejście w jakąś tajemnicę, a ona może kryć w sobie tyle labiryntów i zakamarków, tyle zagadek i niewiadomych!

Kumasi leży wśród zieleni i kwiatów, na łagodnych wzgórzach. Jest jak wielki ogród botaniczny, w którym pozwolono osiedlić się ludziom. Wszystko wydaje się tu życzliwe człowiekowi – klimat, roślinność, inni ludzie. Poranki są olśniewająco piękne, choć trwają tylko kilka minut. Jest noc i z tej nocy nagle wypływa słońce. Wypływa? Ten czasownik sugeruje przecież pewną powolność, pewien proces. Ono zostaje wyrzucone przez kogoś w górę jak piłka! Od razu widzimy ognistą kulę tak blisko nas, że odczuwa się pewien lęk. W dodatku kula sunie w naszą stronę, coraz bardziej. Zbliża się.

Widok słońca działa jak strzał startera: od razu miasto rusza z miejsca! Jak gdyby przez całą noc wszyscy czaili się w swoich blokach startowych i teraz, na sygnał, na ten słoneczny strzał ruszyli i pognali do przodu. Żadnych stadiów pośrednich, żadnych przygotowań. Od razu ulice pełne ludzi, sklepy otwarte, dymią ogniska i kuchnie.

Kumasi jest jednak ruchliwe w inny sposób niż Akra.

Ruch w Kumasi jest miejscowy, regionalny, jakby zamknięty w sobie. Miasto jest stolicą królestwa Ashanti (stanowiącego część Ghany) i czujnie strzeże swojej inności, swojej barwnej i żywej tradycji. Tu można spotkać przechadzających się ulicą wodzów rodowych albo zobaczyć obrządek wywodzący się z pradawnych czasów. Tu również żyje, wybujały w tej kulturze, świat magii, czarów i zaklęć.

Droga z Akry do Kumasi to nie tylko pięćset kilometrów od wybrzeża Atlantyku w głąb Afryki, to także podróż do tych obszarów kontynentu, na których mniej jest śladów i znamion kolonializmu niż w pasie przybrzeżnym. Albowiem rozległość Afryki, niedostatek spławnych rzek i brak jezdnych dróg, a także ciężki, zabójczy klimat, były co prawda przeszkodą w jej rozwoju, ale zarazem stanowiły naturalną obronę przed inwazją; sprawiły, że kolonialiści nie mogli przeniknąć zbyt głęboko. Trzymali się brzegów morskich, swoich statków i uzbrojonych fortyfikacji, swoich zapasów żywności i chininy. Jeżeli w XIX wieku ktoś -jak Stanley -odważył się przewędrować kontynent ze wschodu na zachód, to wyczyn taki był na świecie tematem prasy i literatury przez wiele lat. Dzięki tym przeszkodom komunikacyjnym wiele kultur i zwyczajów afrykańskich mogło przetrwać do naszych czasów w nie zmienionej postaci.

Formalnie, ale tylko formalnie, kolonializm panuje w Afryce od czasu konferencji w Berlinie (1883-85), na której kilka państw Europy (głównie Anglia i Francja, a także Belgia, Niemcy i Portugalia) podzieliło między siebie cały kontynent – aż do czasu wyzwolenia się Afryki w drugiej połowie XX wieku. Faktycznie jednak penetracja kolonialna zaczęła się znacznie wcześniej, bo już w XV wieku, i rozkwitała przez następnych pięćset lat. Najbardziej haniebną i brutalną fazą tego podboju był trwający ponad trzysta lat handel niewolnikami afrykańskimi. Trzysta lat obław, łapanek, pościgów i zasadzek, organizowanych, często z pomocą afrykańskich i arabskich wspólników, przez białych ludzi. Miliony młodych Afrykanów zostało wywiezionych – w koszmarnych warunkach, upychani w lukach statków -za Atlantyk, aby tam w pocie czoła budować bogactwo i potęgę Nowego Świata.

Afryka – prześladowana i bezbronna – została wyludniona, zniszczona, zrujnowana. Opustoszały całe połacie kontynentu, jałowy busz zarósł kwitnące i słoneczne krainy. Ale najbardziej bolesne i trwałe ślady pozostawiła ta epoka w pamięci i świadomości Afrykanów: wieki pogardy, upokorzenia i cierpień wytworzyły w nich kompleks niższości i gdzieś w głębi serca osadzone poczucie krzywdy.

W momencie kiedy wybucha II wojna światowa, kolonializm przeżywa apogeum. Jednakże przebieg tej wojny, jej symboliczna wymowa w rzeczywistości zapoczątkowały klęskę i koniec tego systemu.

Jak i dlaczego tak się stało? Wiele wyjaśni krótka wyprawa do mrocznej krainy myślenia w kategoriach rasy. Otóż centralnym tematem, esencją, rdzeniem stosunków między Europejczykami i Afrykanami, główną formą, jaką te stosunki przybierają w epoce kolonialnej, jest różnica ras, koloru skóry. Wszystko, każda relacja, zależność, konflikt przekłada się na język pojęć: Biały – Czarny; przy czym, oczywiście, Biały jest lepszy, wyższy, silniejszy niż Czarny. Biały to – sir, master, sahib, bwana kubwa, niekwestionowany pan i władca, zesłany przez Boga, aby rządził Czarnymi. Wpajano Afrykaninowi, że Biały jest nietykalny, niezwyciężony, że Biali stanowią jednolitą, zwartą siłę. To była ideologia podpierająca system kolonialnej dominacji, ideologia, która gruntowała przekonanie, że wszelkie jego kwestionowanie czy kontestacja nie mają żadnego sensu.