Изменить стиль страницы

A tu stoi przede mną takie właśnie stado. Co robić? Zatrzymać się i stać? Stać -jak długo? Zawrócić? Już za późno: boję się zawrócić, bo może rzucą się za nami. To piekielnie szybkie, zaciekłe i wytrwałe zwierzęta. Robię znak krzyża i wolno, wolno, na pierwszym biegu, na półsprzęgle, wjeżdżam w stado. Jest ono wielkie, ciągnie się prawie po horyzont. Obserwuj ę byki, które są na czele. Te, które stoją na drodze samochodu, zaczynają ospale, z namysłem usuwać się na tyle, aby wóz mógł jechać. Przy czym nie usuwają się nawet na centymetr więcej, niż jest to konieczne, i land-rover cały czas szoruje o ich boki. Jestem cały mokry. To jest tak, jakby się jechało zaminowaną drogą. Kątem oka spoglądam na Leo. Ma zamknięte oczy. Metr po metrze, metr po metrze. Całe stado stoi w milczeniu. Nieruchome.

Setki par mrocznych, wyłupiastych oczu w masywnych łbach. Te oczy zawilgłe, tępe, bez wyrazu. Trwa ten przejazd długo, ta przeprawa zda się nie mieć końca, ale wreszcie jesteśmy znowu na bezpiecznym brzegu – stado zostało w tyle, jego mocna, ciemna plama na tle zielonej powierzchni Serengeti staje się mniejsza i mniejsza.

Im bardziej mijał czas, im dalej jechaliśmy, krążąc i błądząc, tym większy czułem niepokój. Od rana nie spotkaliśmy żadnych ludzi. Nie natrafiliśmy też ani na szosę, ani bodaj na jakiś drogowskaz. Upał był przerażający, nasilał się z każdą minutą, jakby trasa, czy nawet wszystkie możliwe trasy, prowadziła prosto w słońce i jakbyśmy jadąc nieuchronnie zbliżali się do momentu, w którym spłoniemy jako ofiary złożone na jego ołtarzu. Rozpalone powietrze zaczęło drgać i falować. Wszystko stawało się płynne, każdy obraz poruszony i rozmyty jak na nieostrym filmie. Horyzont oddalił się i zatarł, jakby podlegał oceanicznemu prawu przypływów i odpływów. Szare, zakurzone parasole akacjowców poruszały się rytmicznie i zmieniały miejsce -zdawało się, że niosą je jacyś obłąkańcy, którzy snują się tu, nie wiedząc, gdzie się podziać.

Ale najgorsze było to, że drgnęła i zaczęła się poruszać owa pogmatwana siatka dróg, która od kilku godzin trzymała nas w swojej zdradliwej i duszącej matni. Widziałem, jak ta sieć, cała ta zawiła geometria, której co prawda nie umiałem rozszyfrować, ale która była jakimś stałym nieruchomym elementem na powierzchni sawanny, teraz sama szamoce się i dryfuje. Dokąd dryfuje? Dokąd ciągnie nas uwikłanych i miotających się w jej splotach? Gdzieś sunęliśmy, Leo, samochód i ja, nasze drogi, sawanna, bawoły i słońce, w jakąś nieznaną, świecącą, rozjarzoną przestrzeń.

Nagle zgasł silnik i samochód gwałtownie stanął. To Leo, widząc, że coś się. ze mną dzieje, przekręcił kluczyk w stacyjce. – Daj – powiedział – poprowadzę dalej. – Jechaliśmy tak, aż zelżał upał i wtedy zobaczyliśmy daleko dwie afrykańskie chatki. Podjechaliśmy. Były to puste domki, bez drzwi i okien. We wnętrzu stały drewniane prycze. Domki te najwyraźniej nie należały do nikogo, miały po prostu służyć przygodnym podróżnikom.

Nie wiem, jak znalazłem się na pryczy. Byłem ledwie żywy. Słońce szumiało mi w głowie. Żeby opanować senność, zapaliłem papierosa. Nie smakował mi. Chciałem go zgasić i kiedy odruchowo spojrzałem na moją rękę kierującą się w stronę podłogi, zobaczyłem, że chciałem go zgasić na głowie leżącego pod pryczą węża.

Zamarłem. Zdrętwiałem do tego stopnia, że zamiast szybko cofnąć rękę z żarzącym się papierosem, trzymałem ją nadal nad głową węża. W końcu jednak zdałem sobie sprawę z sytuacji: byłem więźniem śmiercionośnego gada. Wiedziałem jedno: nie ma mowy, żeby się ruszyć. Rzuci się i ugryzie. Była to kobra egipska, szarożółta, leżała na glinianej podłodze zwinięta w regularny kłębek. Jej jad szybko przynosi śmierć, a w naszej sytuacji – bez żadnych leków, w miejscu, z którego do szpitala mógł być dzień drogi – byłaby to śmierć niechybna. Być może w tym momencie kobra znajdowała się w stanie jakiejś katalepsji (podobno typowy dla tych gadów stan bezczucia i letargu), bo nie ruszała się, leżała nieruchomo. Boże Święty, co robić? – myślałem gorączkowo, zupełnie już oprzytomniały.

– Leo – szepnąłem głośno – Leo, wąż!

Leo był wewnątrz wozu, właśnie wyjmował bagaże. Milczeliśmy, nie wiedząc, jak postąpić, a nie było czasu, bo jeśli kobra przebudzi się z katalepsji, zaraz rzuci się do ataku. Ponieważ nie mieliśmy żadnej broni, żadnej maczety, nic, postanowiliśmy, że Leo zdejmie z wozu jeden kanister i będziemy nim próbowali zadusić kobrę. Był to pomysł ryzykowny, ale zaskoczeni tą nieoczekiwaną sytuacją nie umieliśmy nic innego wymyślić. Coś trzeba było robić. Nasza bezczynność dawała inicjatywę kobrze.

Mieliśmy ze sobą kanistry z angielskiego demobilu, duże, o mocnych, wystających kantach. Leo, który był potężnym mężczyzną, wziął jeden z nich i zaczął skradać się do chatki. Kobra nic, leżała nieruchomo. Leo, trzymając za uchwyty kanister, uniósł go w górę i czekał. Stojąc tak, obliczał, przymierzał, celował. Leżałem nieruchomo na pryczy, napięty, gotowy. I wtedy, nagle, w sekundzie Leo, trzymając przed sobą kanister, rzucił się całym ciężarem na węża. W tym momencie ja z kolei przygniotłem kolegę swoim ciałem. Były to sekundy, w których ważyło się nasze życie – wiedzieliśmy o tym. Ale właściwie pomyśleliśmy o tym później, bo w momencie, kiedy kanister, Leo i ja runęliśmy na węża -wnętrze chatki zamieniło się w piekło.

Nigdy nie przypuszczałem, że w jakimś stworzeniu może być tyle siły. Tyle strasznej, monstrualnej, kosmicznej siły. Sądziłem, że krawędź kanistra przetnie węża łatwo, ale gdzie tam! Szybko uświadomiłem sobie, że mamy pod spodem nie węża, ale stalową, rozedrganą, rozwibrowaną sprężynę, której ani złamać, ani skruszyć nie sposób. Kobra rzucała się i biła w podłogę z taką rozszalałą wściekłością i furią, że wewnątrz lepianki zrobiło się ciemno od kurzu. Biła ogonem z taką energią i siłą, że gliniana podłoga kruszyła się i rozpryskiwała, oślepiając nas tumanami pyłu. W pewnym momencie pomyślałem ze zgrozą, że nie damy rady, że gad wyśliźnie się nam i obolały, ranny, rozjuszony, zacznie nas kąsać. Jeszcze mocniej przygniotłem kolegę. Ten pojękiwał, leżąc piersiami na kanistrze, nie miał czym oddychać.

Wreszcie, ale trwało to długo, całą wieczność, uderzenia kobry zaczęły tracić impet, wigor, częstotliwość. – Popatrz -odezwał się Leo – krew. – W istocie, szczeliną podłogi, przypominającej teraz porozbijane naczynie gliniane, sączyła się powoli wąska strużka krwi. Kobra słabła, słabły też drgania kanistra, które czuliśmy cały czas i którymi dawała nam znać o swoim bólu i nienawiści, drgania trzymające nas w ciągłym przerażeniu i panice. Ale teraz, kiedy było już po wszystkim, kiedy stanęliśmy z Leo na nogi, a kurz w lepiance zaczął rzednąć i opadać i kiedy spojrzałem znowu na tę wsiąkającą szybko strużkę krwi, zamiast zadowolenia i radości, poczułem w sobie pustkę, a nawet więcej – poczułem smutek, że to serce, które leżało na samym dnie piekła, w którym przedziwnym zbiegiem okoliczności byliśmy jeszcze przed chwilą wszyscy, że to serce przestało bić.

Nazajutrz trafiliśmy na szeroki, rdzawy, laterytowy szlak, który głębokim łukiem okalał Jezioro Wiktorii. Szlakiem tym, po kilkuset kilometrach jazdy przez zieloną, bujną, dorodną Afrykę, dotarliśmy do granicy Ugandy. Właściwie nie było granicy. Przy drodze stała prosta budka, miała nad drzwiami wypalony na desce napis: „Uganda". Była pusta i zamknięta. Takie granice, za które przelewa się krew, miały powstać dopiero później.

Pojechaliśmy dalej. Była już noc. Wszystko, co w Europie nazywa się zmierzchem i wieczorem, trwa tu ledwie kilka minut, nawet właściwie nie istnieje. Jest dzień i zaraz potem noc, jakby ktoś jednym przekręceniem kontaktu momentalnie wyłączył prądnicę słońca. Tak, noc jest od razu czarna. W jednej chwili jesteśmy wewnątrz jej najbardziej mrocznego jądra. Jeżeli zastanie nas ona idących przez busz, musimy natychmiast stanąć: nic nie widać, jakby ktoś znienacka wcisnął nam worek na głowę. Tracimy orientację, nie wiemy, gdzie jesteśmy. W takich ciemnościach ludzie rozmawiają ze sobą, zupełnie się nie widząc. Chcą się nawoływać, nie wiedząc, że stoją obok siebie. Ciemność rozdziela i przez to tym bardziej wzmaga pragnienie, aby być razem, w gromadzie, we wspólnocie.