Изменить стиль страницы

Na razie jednak jeszcze do tego daleko. Sałata sześćdziesiąte, najbardziej obiecujące i optymistyczne lata Afryki. Panująca na kontynencie atmosfera oczekiwań i euforii sprawia, że nikt nie zwraca uwagi na krwawe wydarzenia w Ruandzie. Nie ma komunikacji i gazet, a zresztą- Ruanda? Gdzie to jest? Jak tam dojechać? W istocie, kraj ten wydaje się przez Boga i ludzi zapomniany. Cicho tu, martwo i – co szybko stwierdzamy – nudno. Przez Ruandę nie przebiega żadna większa trasa, nie ma dużych miast, rzadko tu w ogóle ktoś przyjeżdża. Kiedy lata temu powiedziałem swojemu koledze, reporterowi „The Daily Telegraph", Michaelowi Fieldowi, że byłem w Ruandzie, spytał: – I widziałeś prezydenta? – Nie – odpowiedziałem. – To po coś tam w ogóle jeździł? – wykrzyknął zdumiony. Wielu moich kolegów uważało, że jedyną ewentualną atrakcją w takim kraju może być prezydent. Jeżeli nie można się z nim spotkać, to po co tam, u licha, jeździć?

Jest faktem, że w takim kraju to, co nas najbardziej uderzy u spotkanych tu ludzi, to głęboki prowincjonalizm ich myślenia. Bo nasz świat, niby-globalny, jest w gruncie rzeczy planetą wielu tysięcy najróżniejszych i nigdzie nie spotykających się prowincji. Podróż po świecie to wędrówka od prowincji do prowincji, a każda z nich jest samotnie i tylko dla siebie świecącą gwiazdą. Dla większości mieszkających tam ludzi rzeczywisty świat kończy się na progu ich domu, na krańcu ich wioski, najwyżej na granicy ich doliny. Świat dalej położony jest nierealny, nieważny i nawet niepotrzebny, natomiast ten, który mamy pod ręką, w zasięgu naszego wzroku, urasta nam do rozmiarów wielkiego i wszystko inne przesłaniającego kosmosu. Często człowiekowi miejscowemu i przybyszowi z daleka trudno znaleźć wspólny język, ponieważ każdy z nich używa do patrzenia na tę samą okolicę innej optyki. Przybysz posługuje się obiektywem szerokokątnym, który daje nam obraz oddalony, pomniejszony, ale za to o długiej linii horyzontu, a rozmówca miejscowy używał zawsze teleobiektywu czy nawet teleskopu wyolbrzymiającego najmniejszy szczegół.

Ale dla tych, którzy są na miejscu, ich własne dramaty są prawdziwe, a tragedie bolesne i wcale niekoniecznie przesadzone. Podobnie i w Ruandzie. Rewolucja 1959 roku podzieliła naród Banyaruandy na dwa przeciwstawne obozy. Czas, jaki zacznie płynąć od tego momentu, będzie już tylko wzmacniać mechanizmy niezgody, zaostrzać konflikt, raz po raz prowadzić do krwawych kolizji i – ostatecznie -do apokalipsy.

Tutsi, którzy rozłożyli się w obozach wzdłuż granic, spiskują i kontratakują. W roku 1963 uderzają od południa, z sąsiedniego kraju, z Burundi, gdzie ich pobratymcy, burundyjscy Tutsi, sprawują rządy. Po dwóch latach – nowa inwazja Tutsi. Armia Hutu powstrzymuje ją i w odwet organizuje w Ruandzie wielką, okrutną rzeź Tutsi. Ginie ich, rozsiekanych maczetami Hutu, dwadzieścia tysięcy, inni szacują, że pięćdziesiąt. Żaden postronny obserwator w te strony nie dociera, żadna komisja ani media. Pamiętam, że próbowaliśmy – grupa korespondentów – dostać się wówczas do Ruandy, ale nie zostaliśmy przez władze wpuszczeni. W Tanzanii zbieraliśmy tylko głosy tych, co stamtąd uciekli – były to głównie kobiety z dziećmi, przerażone, poranione, zagłodzone. Mężczyzn najczęściej zabijano w pierwszej kolejności, już z tych wypraw nie wracali. Wiele wojen w Afryce toczy się bez świadków, w skrytości, w miejscach niedostępnych, w ciszy, bez wiedzy świata, albo po prostu przez świat zapomnianych. Tak jest i w wypadku Ruandy. Latami trwaj ą pograniczne walki, pogromy, masakry. Partyzanci Tutsi (zwani przez Hutu – karaluchami) palą wsie i mordują miejscową ludność. Ta z kolei, wspierana własnym wojskiem, urządza gwałty i rzezie.

Żyć w takim kraju – trudno. Bo ciągle jest dużo wiosek i miasteczek o ludności mieszanej. Jedni i drudzy mieszkają obok siebie, mijają się na drogach, pracują w jednym miejscu. A po cichu – spiskują. Bo w takim klimacie podejrzliwości, napięcia i lęku odradza się stara, plemienna, afrykańska tradycja tajnych sekt, sekretnych związków i mafii. Rzeczywistych i urojonych. Każdy do czegoś w skrytości należy, a także jest przekonany, że ten drugi, ten Inny, należy na pewno. I to, oczywiście, do przeciwnej, wrażej organizacji.

Bliźniaczym krajem Ruandy jest jej południowy sąsiad -Burundi. Ruanda i Burundi mają podobną geografię, zbliżony typ społeczeństwa, wspólną, wielowiekową historię. Ich losy rozeszły się dopiero w 1959 roku: w Ruandzie zwyciężyła chłopska rewolucja Hutu, a jej liderzy objęli w państwie władzę, natomiast w Burundi Tutsi utrzymali i nawet umocnili swoje panowanie, rozbudowując armię i tworząc coś w rodzaju feudalnej dyktatury militarnej. Jednakże istniejący dawniej system naczyń połączonych między obu krajami-bliźniakami działał nadal i rzeź Tutsi przez Hutu w Ruandzie wywoływała w odwecie rzeź Hutu przez Tutsi w Burundi i vice versa. l tak, kiedy w 1972 roku, zachęcani przykładem swoich braci z Ruandy, Hutu z Burundi próbowali zrobić u siebie powstanie, mordując na początek kilka tysięcy Tutsi, ci w odpowiedzi zabili ponad sto tysięcy Hutu. Nie sam fakt masakry, bo powtarzały się one regularnie w obu krajach, ale jej zatrważające rozmiary wywołały poruszenie wśród Hutu z Ruandy, którzy postanowili jednak zareagować. Dodatkowo skłaniał ich do tego fakt, że w czasie owego pogromu kilkaset tysięcy (czasem podają, że milion) Hutu z Burundi schroniło się w Ruandzie, stwarzając dla tego biednego kraju, który raz po raz nawiedzały klęski głodu, wielki problem: jak wyżywić takie rzesze uchodźców.

Wykorzystując tę krytyczną sytuację (mordują naszych pobratymców w Burundi; nie ma za co utrzymać miliona imigrantów), szef armii ruandyjskiej generał Juvenal Habyarimana dokonuje w 1973 roku zamachu stanu i ogłasza się prezydentem. Zamach ten ujawnił głębokie tarcia i konflikty dzielące społeczność Hutu. Pokonany (a następnie zagłodzony) prezydent Gregoire Kayibanda reprezentował klan Hutu z centrum kraju uznawany za umiarkowanie liberalny. Natomiast nowy władca pochodził z klanu mieszkającego w północno-zachodniej części Ruandy. Klan ten stanowił radykalne, szowinistyczne skrzydło Hutu (żeby uczynić ten obraz bardziej czytelnym, można powiedzieć, że Habyarimana to Radovan Karadżić ruandyjskich Hutu).

Habyarimana będzie odtąd rządzić przez dwadzieścia jeden lat, tj. do swojej śmierci w 1994 r. Masywnej budowy, silny, energiczny, całą uwagę skupia na zbudowaniu żelaznej dyktatury. Wprowadza system jednopartyjny. Liderem partii jest on sam – Habyarimana. Członkami partii muszą być wszyscy obywatele kraju od chwili urodzenia. Generał koryguje także panujący dotąd, zbyt uproszczony schemat wrogości: Hutu kontra Tutsi. Schemat ten wzbogaci teraz o dodatkowy wymiar, dodatkowy podział – na władzę i opozycję. Jeżeli będziesz lojalnym Tutsi, możesz zostać sołtysem i wójtem (choć już nie ministrem), jeżeli natomiast będziesz krytykować władzę, pójdziesz za kratki albo na szafot, choćbyś był stuprocentowym Hutu. I postępując w ten sposób, generał miał rację, ponieważ w opozycji do jego dyktatury byli nie tylko Tutsi, ale również ogromne rzesze Hutu, które szczerze go nienawidziły i zwalczały jak mogły. Konflikt w Ruandzie był nie tylko niezgodą kast, ale i ostrym zderzeniem między dyktaturą a demokracją. Oto dlaczego cały język, całe myślenie kategoriami etnicznymi są tak mylące i bałamutne. Zacierają one bowiem i gubią wszystkie najgłębsze wartości – wartość dobra przeciw złu prawdy przeciw kłamstwu, demokracji przeciw dyktaturze, ograniczając się tylko do jednej, powierzchownej i drugorzędnej dychotomii, jednego kontrastu, opozycji: jest wart wszystkiego tylko dlatego, że to Hutu, albo – niewart niczego, bo to tylko Tutsi.

A więc umacnianie dyktatury to było pierwsze zadanie, któremu poświęcił się Habyarimana. Równolegle z postępami na tym polu zaczęła przybierać na sile i druga tendencja – była nią coraz wyraźniejsza prywatyzacja państwa. Z latami Ruanda stawała się prywatną własnością klanu z Gisenyi (miasteczka, skąd pochodził generał), a ściślej – własnością żony prezydenta, Agathe, jej trzech braci, Sagatawy, Seraphina i Zeda, oraz grona kuzynów tych braci. Agathe i jej bracia należeli do klanu Akazu i ta nazwa stanowiła słowo-klucz, którym można było otworzyć wiele bram prowadzących do tajemniczych labiryntów Ruandy. Sagatawa, Seraphin i Zed mieli luksusowe pałace w okolicach Gisenyi, z których razem z siostrą i jej mężem generałem władali wojskiem, policją, bankami i administracją Ruandy. Ot, małe zagubione w górach na dalekim kontynencie państewko, rządzone przez żarłoczną familię chciwych, despotycznych kacyków. Jak więc się stało, że to ono właśnie zyskało tak smutną sławę w opinii świata?