Изменить стиль страницы

Rano, nim jeszcze ruszyliśmy w dalszą drogę, przyjechało dwóch misjonarzy, Holendrów – Albert i Johan. Wymęczeni, okryci kurzem chcieli jednak znaleźć się w Soroti, żeby „zobaczyć ludzi z wielkiego świata": dla nich, mieszkających na tych pustkowiach ponad dziesięć lat, Kampala stała się już owym wielkim światem. Do Europy nie jeżdżą, nie chcą zostawiać kościoła i zabudowań misji (mieszkają gdzieś pod sudańską granicą). Boją się, że po powrocie zastaliby tylko gołe, spalone ściany. Tereny, na których pracują, to sucha latem, a zielona w porze deszczowej, rozległa, gorąca sawanna, wielka prowincja północno – wschodniej Ugandy, zamieszkana przez fascynujący wielu antropologów lud Karamodżong. Mieszkańcy Kampali mówią o swoich pobratymcach z Karamodżong (to jednocześnie nazwą miejsca, ludu i osoby) z niechęcią i zawstydzeniem. Karamodżong chodzą nago i obstają przy tym zwyczaju, uważając, że ciało ludzkie jest piękne (rzeczywiście, są to wspaniale zbudowani, rośli i szczupli ludzie). Ale ta ich opozycja ma i inne uzasadnienie: wszyscy Europejczycy, którzy dawniej do nich docierali, szybko zapadali na zdrowiu i umierali. Karamodżong wyciągnęli wniosek, że wobec tego ubiór powoduje choroby, że ubrać się to tyle, co wydać na siebie wyrok śmierci (a samobójstwo w ich religii to największy wyobrażamy grzech). Stąd zawsze panicznie bali się ubrania. Amin, który uważał, że chodzenie nago kompromituje Afrykańczyków, wydał dekret nakazujący im nosić ubrania, a schwytanych nago, jego wojsko rozstrzeliwało na miejscu. Przerażeni Karamodżong zdobywali, gdzie mogli, a to kawałek materiału, a to koszulę lub spodnie, robili z tego zawiniątko i nosili ze sobą. Na wiadomość, że gdzieś jedzie wojsko albo że w pobliżu kręci się jakiś agent rządu, ubierali się na ten moment, żeby później z ulgą znowu się rozebrać.

Karamodżong są hodowcami krów i żywią się głównie ich mlekiem. Spokrewnieni z Iteso też uważają krowy za największy skarb i za istoty mistyczne. Wierzą, że Bóg dał im wszystkie krowy świata i że ich misją dziejową jest odzyskanie tych krów W tym celu permanentnie urządzają zbrojne wyprawy przeciwko sąsiednim ludom. Najazdy te (po angielsku – cattle-raiding) to połączenie wyprawy łupieżczej, misji patriotycznej i obowiązku religijnego. Młody człowiek, aby zdobyć status mężczyzny, musi wziąć udział w cattle-raiding. Wyprawy te są głównym tematem rodzimych legend, opowieści, mitów. Mają one swoich bohaterów, swoją historię i mistykę.

Ksiądz Albert opowiada, jak wygląda taka wyprawa. Karamodżong idą gęsiego, równym krokiem, w zwartym szyku. Posuwają się znanymi sobie ścieżkami wojny. Każdy oddział liczy dwustu – trzystu ludzi. Śpiewaj ą pieśni albo rytmicznie wznoszą głośne okrzyki. Ich wywiad przed tym ustalił już, gdzie pasą się stada krów należące do innego ludu. Ich celem jest porwanie tych stad. Kiedy docieraj ą na miejsce, dochodzi do bitwy. Karamodżong to wyszkoleni, nieustraszeni wojownicy, dlatego zwykle zwyciężają i uprowadzają swoją zdobycz.

– Rzecz w tym – mówi ksiądz Albert – że dawniej te kolumny były uzbrojone w dzidy i w łuki. Kiedy dochodziło do potyczki, ginęło w niej kilka osób, reszta poddawała się lub uciekała. A dzisiaj? Dalej są to kolumny nagich mężczyzn, ale już uzbrojonych po zęby w broń maszynową. Natychmiast otwierają ogień, masakrują okoliczną ludność, granatami burzą ich wioski, sieją śmierć. Tradycyjne konflikty plemienne trwają nadal, te same od wieków, ale dziś pociągają za sobą nieporównanie większą liczbę ofiar. – Z nowoczesnej cywilizacji – kończy – nie ma tu nic, ani światła elektrycznego, ani telefonu czy telewizora. Jedyne, co z niej dotarło, to broń maszynowa.

Pytam misjonarzy, jak wygląda ich praca, jakie maj ą problemy.

– To bardzo trudny teren – przyznaje ksiądz Johan. – Ci ludzie pytają nas, ilu jest bogów w naszej religii i czy mamy specjalnego boga od krów. Tłumaczymy im, że Bóg jest tylko jeden. Są tym rozczarowani. Nasza religia jest lepsza, mówią, mamy specjalnego boga, który opiekuje się krowami. Krowy przecież są najważniejsze!

Ruszyliśmy na pomoc przed południem, nasz wóz jako ostatni w kolumnie, ale nie ujechaliśmy daleko, kiedy usłyszałem wybuch, strzały, a potem przeraźliwe krzyki. Znajdowaliśmy się na wąskiej, pełnej dziur i kolein laterytowej drodze, która biegła między dwoma ścianami gęstej, wysokiej na dwa metry trawy słoniowej.

Najwyraźniej wpadliśmy w zasadzkę.

Siedzieliśmy skuleni wewnątrz samochodu, nie wiedząc, jak się zachować. Zostać wewnątrz? Wyskoczyć?

Zasadzka to najczęściej stosowana w Afryce forma walki. Ma ona dla tych, którzy ją organizują, wiele zalet. Zasadzający się wykorzystuj ą przede wszystkim moment zaskoczenia: ludzie jadący drogą nie są w stanie przez cały dzień zachować uwagi i gotowości, w tym klimacie, na tych drogach, szybko męczą się i przysypiają. Po drugie – ci, którzy urządzają zasadzkę, są dla zbliżających się niewidoczni, a tym samym bezpieczni. Po trzecie – zasadzka to nie tylko pokonanie przeciwnika: przynosi ona również drogocenne zdobycze materialne – samochody, mundury, żywność, broń. Forma zasadzki odpowiada też tym, którym upał, głód i pragnienie (permanentny stan, w jakim żyją rebelianci i żołnierze) utrudniają dalekie marsze i szybkie przegrupowania. Natomiast w tym wypadku grupa uzbrojonych ludzi może zająć w buszu ocienione, wygodne miejsce i wylegiwać się spokojnie, aż ofiara sama wpadnie im w ręce.

Stosują oni dwie różne taktyki – pierwsza nazywa się po angielsku hit and run (uderz i zwiej). Ta jeszcze daje zaskoczonym jakieś szansę oprzytomnienia i nawiązania walki oraz druga – hit and hit (uderz i uderz, tj. strzel i pójdź za strzałem), ta zwykle kończy się dla napadniętych zagładą.

W końcu wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy do przodu. Napastnicy trafili rakietą w ciężarówkę. Na platformie leżał martwy żołnierz, dwóch było rannych. Przednia szyba została wybita, z rękawa munduru jednego z konwojentów ciekła krew. Panował chaos, bałagan, bieganie ludzi wzdłuż kolumny tu i tam, bez ładu i sensu. Nikt nie wiedział, co stanie się za chwilę, za sekundę. Może nasi przeciwnicy stój ą tuż obok, ukryci za gęstą, dwumetrową trawą, patrzą na naszą histeryczną bieganinę, mierzą w nas, biorą spokojnie na cel? Przecież nie mieliśmy pojęcia, co nas czeka, w czyich jesteśmy rękach. Odruchowo zacząłem wypatrywać, czy spomiędzy tej trawy nie widać skierowanych w naszą stronę luf.

Ciężarówka, na tylnym biegu, bo było tak wąsko, że nawet nie miała gdzie zawrócić, cofała się z powrotem do Soroti. My, po jakimś czasie, ruszyliśmy do przodu. Ale nasi oficerowie zdecydowali, że nie będziemy jechać samochodami, tylko posuwać się wolno, idąc za żołnierzami, którzy z bronią gotową do strzału otwierali naszą kolumnę.

Będzie święto

Uprosiłem Godwina, dziennikarza z Kampali, aby zabrał mnie do swojej rodzinnej wioski. Leży ona stosunkowo blisko – pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Połowę tej trasy jedzie się główną szosą, która prowadzi na wschód, brzegiem Jeziora Wiktorii, do Kenii. Całe życie kraju toczy się po obu stronach takiej drogi – miejscami pełno tu sklepów, barów i hotelików otwartych dzień i noc. Zwykle rojno jest i gwarno, nawet w południe ruch nie całkiem ustaje. Na werandach, w podcieniach albo pod parasolami siedzą pochyleni nad swoimi maszynami krawcy, szewcy naprawiaj ą buty i sandały, fryzjerzy strzygą i czeszą. Kobiety godzinami ubijaj ą maniok, inne, obok, pieką na ruszcie banany albo sprzedaj ą rozłożone na straganach suszone ryby, soczyste papaje czy zrobione z popiołu i baraniego tłuszczu domowe mydło. Co kilka kilometrów stoi warsztat naprawy samochodów czy rowerów, zakład wulkanizacyjny lub punkt sprzedaży paliw (w zależności od koniunktury jest to stacja z pompą albo po prostu stół, na którym czeka na klienta benzyna w butelkach lub w słoikach).