Изменить стиль страницы

Nie słucham go. W drzwiach stoi piękny Stanisław. Piękny jest, nie da się ukryć. W dodatku wydaje się ucieszony moim widokiem.

– Nie pij tej lury! Mirek dba o serce, to jest bezalkoholowa, to znaczy bezkofeinowa. Chodź ze mną do bufetu!

Ściskamy się serdecznie, jednak ja go naprawdę lubię. Może szkoda, że ma żonę i dzieci? Oraz że jest łajdaczyną.

– Czekaj, nie idźmy do bufetu, chodź do Kaprysu. Nie potrzebuję siedzieć z tobą wciśnięta w tłum aktorów.

W małym bufecie przy studiu dają wprawdzie lepszą kawę i jest przytulniej, ale wystarczy pięć osób, żeby zrobił się tłok. A ja potrzebuję mieć go tylko dla siebie. Kawiarnia zwana przez pracowników Kaprysem Prezesa jest obszerna i można się w niej zgubić we dwoje.

– Ślicznie wyglądasz – mówi Stanisław mało oryginalnie. – Masz więcej czasu, czy przyjechałaś na jeden dzień? Bo może byśmy gdzieś skoczyli razem… Musisz dzisiaj wracać?

– Muszę, nie muszę. A gdzie chciałbyś skakać?

– Na moją daczę. Mam takie coś sto dwadzieścia kilometrów stąd. Tylko że ja dzisiaj montuję po południu, musiałabyś poczekać.

– Nie, chyba to jednak nie jest najlepszy pomysł. Widzisz, ja mam konkretną sprawę. Chyba najlepiej będzie, jeżeli ci wszystko od razu powiem. Nie rób min, proszę. Słuchaj, jestem w ciąży.

Powiedziałam. Ulżyło mi.

Stanisław popatrzył na mnie z namysłem. Nie robił min. A jednak wyglądał na zakłopotanego.

– I co, Wikuś? Myślisz, że to wtedy, na tym szkoleniu?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem.

– A ty wtedy, wybacz, że cię o to zapytam, nie miałaś nikogo innego? Jesteś pewna, że to ze mną?

– Uczciwie mówiąc, jest jeszcze jedna możliwość. Ale nie bardzo wiem, jak to można odróżnić na tym etapie. Były między… wami… dwa tygodnie różnicy. Staszek, zrozum: ja w ogóle nie chciałam ci o tym mówić, ale jeden mój kolega dał mi do myślenia. Powiedział, że ojciec ma prawo wiedzieć. Rozumiesz? Prawo. Więc gdybyś przypadkiem był tym ojcem…

– Chciałaś być wobec mnie uczciwa? Wikuś, ja cię jednak kocham. No to słuchaj, ja też będę z tobą uczciwy. To nie moje. Ja nie mogę mieć dzieci.

– Jak nie możesz, kiedy masz?

– Moja pierwsza żona zaszła w ciążę natychmiast po rozwodzie ze mną. Ze swoim obecnym mężem. Moja druga żona wykonała ten sam numer. A moje dzieci – Janek i Ewunia – są adoptowane. Oboje z Renatą – to moja trzecia żona – chcieliśmy mieć dzieci, ja zresztą zawsze chciałem, ale zarówno Ewa, moja pierwsza, jak i Marzena, moja druga, upierały się, że to muszą być nasze wspólne. A ja nie mogę i już. Jest to stwierdzone przez paru profesorów z Akademii Medycznej, bo się starałem jakoś zaradzić, wyleczyć. No i dopiero moja trzecia, Renata, nie upierała się tak głupio jak poprzednie panie małżonki. Cztery lata temu adoptowaliśmy bliźniaki. Teraz mają sześć lat. Chcesz zaświadczenie z Akademii Medycznej, że ja nie mogę?

– No coś ty, na co mi zaświadczenie. Wierzę ci.

– Ulżyło ci? Kto to jest ten drugi?

– Nieważne. Słuchaj, to ty masz fajną tę żonę.

– Nawet bardzo. Tylko że widzisz, jakoś nie potrafię być tak całkiem… monogamiczny. Zwłaszcza, jak mi się trafi ktoś taki jak ty… na przykład.

– A ona to akceptuje?

– Staram się, żeby jednak nie wiedziała. Uważasz, że jestem łajdaczyną?

– Czy ja wiem? Do pewnego stopnia chyba tak… A gdybym była w tobie zakochana?

– A jesteś?

– Nie, nie jestem. Ale cię lubię. Mimo że niewątpliwie jesteś łajdaczyną.

– Ja cię też lubię. – Położył rękę na mojej dłoni. – Bardzo źle jest urządzony nasz świat, że nie pozwala nam zakładać haremów. Spokojnie mógłbym kochać was obie.

– Myślisz, że pogodziłybyśmy się?

– Dlaczego nie? Obie jesteście inteligentne, mogłybyście się nawet polubić. Wspólnie wychowywałybyście dzieci… Może nawet adoptowalibyśmy jeszcze kilka sztuk. Ja lubię dzieci. Na pewno będziesz świetną mamusią. Mam nadzieję, że nie przyszło ci do głowy usunięcie ciąży?

– Przychodziło, oczywiście, ale odrzuciłam ten pomysł w przedbiegach.

– Bardzo dobrze. Własne dziecko to skarb, jak przypuszczam. Te moje nie moje bardzo są kochane. Ale zawsze będę miał świadomość, że byłem tylko zastępczym ojcem. A ten twój drugi kandydat to co za jeden, wyjdziesz za niego? Przepraszam, że jestem nachalny, ale zaczynam się czuć za ciebie odpowiedzialny… Śmieszna sprawa, nie? No powiedz, co z tobą teraz będzie, Wikuniu.

– Nic nie będzie. Drugi kandydat, to znaczy już nie kandydat, tylko pewniak, to jest, mój kochany, student. Wiesz? Student czwartego roku. Dzieciak!

– Nie taki znowu dzieciak – mruknął piękny Stanisław. – No a jaka jest między wami różnica?

– Dziewięć lat, Stasiu. Dziewięć lat. To jest przepaść.

– Czy ja wiem… może i przepaść. Ale powiesz mu?

– Powiem, oczywiście. Tylko mam wrażenie, że cokolwiek zdecyduje, będzie niesłuszne. Małżeństwo chyba nie wchodzi w rachubę. Zobaczymy, co będzie.

– Słuchaj, Wika, jak już się z nim rozmówisz, proszę, powiedz mi, jak się to skończyło. Chciałbym wiedzieć.

– Po co ci ta wiedza?

– A nie wiem. Ale chciałbym. Jeżeli, oczywiście, nie masz jakichś przeciwwskazań.

– Nie, chyba nie mam. Dobrze, zawiadomię cię. Chodźmy już, jeszcze zdążę na powrotne Intercity. Odprowadź mnie do tramwaju.

Trzydzieści trzy właśnie mi uciekło. Staliśmy pod brudną wiatą i patrzyliśmy na siebie.

– Wikuś, a ty naprawdę miałaś jeszcze coś do załatwienia w Warszawie, czy przyjechałaś tylko po to, żeby mi powiedzieć?

– Tylko po to. Ale pokręciłam się trochę po firmie, żeby się nie rzucało w oczy, że prosto z pociągu lecę do ciebie…

– Rozumiem. Słuchaj, bardzo bym chciał, żeby ci się w życiu powiodło. Niezależnie od tego, czy wyjdziesz za tego faceta, czy nie, chciałbym, żebyś była szczęśliwa. I oczywiście żebyś miała wspaniałe dziecko.

– Dziękuję, Staszku. To ładnie z twojej strony, że tak mówisz. Może nie jesteś tak do końca łajdaczyną.

– Poligamia, tylko poligamia może nas uratować – mruknął. – Masz ten swój tramwaj. Nie chcesz, żebym z tobą jechał na dworzec?

– Nie, nie, Staszku, wolę sama. Do zobaczenia jakimś następnym razem.

Zdążył jeszcze mnie uściskać i tramwaj z rykiem i wizgiem ruszył. Poczułam się jakoś dziwnie: tak naprawdę wolałabym jednak nie być sama. Sama w tłumie, cha, cha. Ale byłam. I zanosiło się na to, że będę coraz bardziej sama.

Swoją drogą ten piękny Stanisław, częściowo łajdaczyna i kobieciarz zdradzający swoją żonę, to zupełnie sympatyczny, ciepły i bliski człowiek. Posiada uczucia wyższe. Zatroskał się o mój los. No, no. A nie wyglądał na takiego. Może szkoda, że to dziecko nie jego?

A może zełgał?

Ale po co miałby łgać?

No jak to po co? Żeby się mnie pozbyć!

Niemożliwe. Prawda patrzyła mu z oczu. Nie mogę być taką nieufną jędzą. Ostatecznie w ciągu tych wszystkich lat pracy podejrzliwego reportera nauczyłam się odróżniać uczciwych ludzi od kłamców pospolitych.

W pociągu natychmiast zasnęłam, skulona w kąciku przedziału. Śnił mi się tym razem piękny Stanisław w otoczeniu pięknych kobiet – wśród nich i ja byłam – i mnóstwa drobnych dzieci. W tym moich.