Изменить стиль страницы

– Bądź spokojna – powiedział Niunio przy kieliszku szampana. – Wydusimy. Umówił się z nami na pojutrze, a do pojutrza chyba go jeszcze nie posuną…

– A co, chcą go posunąć?

– Od dawna. Kiedy ty byłaś u nas ostatnio?

– Jakieś sto lat temu. Rzeczywiście, słyszałam, że robi jakieś głupie rzeczy, ale za to ma bardzo mocne oparcie w Radzie Miejskiej…

– Oparcie! Sterroryzował wszystkich, boją się go jak ognia. Ale prędzej czy później znajdą na niego haka. Najpóźniej przy końcu roku, kiedy okaże się, co zrobił z miejskimi pieniędzmi.

– Co takiego zrobił?

– Między innymi finansuje swoją parszywą gazetkę, ale nie tylko. Czekaj, to nie miejsce i nie czas na takie rozmowy, przyjedź tu kiedyś, to ci dużo ciekawych rzeczy opowiemy.

– Nusiu, a powiedz jeszcze, wracając do twojej imprezy, skąd wytrzasnąłeś takich komandosów? I te wszystkie dymy, i ognie – pirotechnika była jak w Hollywoodzie!

– Aaa, to pan admirał nam dał. I chłopaków zdolnych, i maszynerię. A taką dziwną pirotechniką zajmuje się hobbystycznie jeden komandor, chemik z przygotowania oraz z zamiłowania; strasznie się ucieszył, że dostał takie nietypowe zlecenie. Bo on jest też miłośnik sztuki. Chodzi na wernisaże i nawet kupuje obrazy. Mój też jeden kupił, słowo honoru. Zaprzyjaźniliśmy się z nim w końcu, był na paru naszych… powiedzmy, zamkniętych imprezach…

– Rozumiem, a co on pije?

– Wszystko. To porządny człowiek. To znaczy, oczywiście, nie chla denaturatu po bramach, ale takie subtelności – czy szkocka, czy wódeczka, czy koniaczek – nie robią mu różnicy. Ale wywiadu z nim nie zrobisz.

– Czemu? Ja z każdym zrobię wywiad, jak będę chciała!

– Z nim ci się nie uda. Strasznie nieśmiały i potwornie się jąka. Może dlatego lubi robić wybuchy. Tak sobie rekompensuje.

W tym momencie podeszli do nas trzej faceci. Dwaj wydali mi się znajomi, trzeciego widziałam chyba pierwszy raz.

– Pani redaktor, chcieliśmy się przywitać. Pamięta pani nasze ostatnie spotkanie?

– Pewnie że pamiętam. Cudnie było po prostu!

Przypomniało mi się, skąd ich znam. Było cudnie, rzeczywiście. Faceci są jakimiś działaczami żeglarskimi, a poznałam ich wczesnym latem, kiedy robiłam reportaż z takich towarzyskich regat, które się nazywały „Na plaży”. Oczywiście, jachty nie pływały po piasku, tylko po morzu, na wysokości świnoujskiej plaży.

Żeby mieć ładne zdjęcia, potrzebowaliśmy z Pawełkiem wsiąść na jakiś ponton, czy inne pływadło, którym moglibyśmy się kręcić między zawodnikami. No i ci dwaj faceci właśnie zaprosili nas na swoją motorówkę, która wyglądała jak żywcem wzięta ze „Słonecznego patrolu” albo „Policjantów z Miami” – biała, ogromna, z bajerami. Po czym udaliśmy się owym cudem techniki na morze, przeszkadzać regaciarzom. Nasi panowie na motorówce byli uroczy. Z radosnym okrzykiem „Chce pan mieć ładne ujęcie?!” wciskali się między jachty, płynęli równolegle do nich, nacierali na nie od dziobu. Niektórzy – ale tylko nieliczni – żeglarze stukali się w czółko i wygrażali nam pięściami. Za to Paweł kwiczał ze szczęścia. Zdjęcia, które wtedy przywieźliśmy, wyglądały jak America Cup, a nie jakieś towarzyskie regaty amatorów.

Teraz moi dwaj działacze gięli się w ukłonach – wytworni, w żeglarskim sznycie: szare spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki, złote guziki – ach, ach!

Ich towarzysz był od nich nieco młodszy (byli dobrze po pięćdziesiątce, on zaś chyba nie przekroczył czterdziestki; a może się tak dobrze trzymał), nieco więcej niż średniego wzrostu, szatyn, pięknie opalony. Pewnie się wylegiwał na jakichś Seszelach czy Hawajach, bo na ubogiego nie wyglądał.

– To nasz przyjaciel – powiedział jeden z moich działaczy żeglarskich (nie udało mi się zapamiętać, który jest który, bo jakoś byli do siebie podobni: jeden pan Zbyszek, drugi pan Krystian). – Chciał koniecznie panią redaktor poznać.

Pewnie potrzebuje, żeby mu zrobić kryptoreklamę jego firmy albo program interwencyjny, bo się pieniaczy z sąsiednim przedsiębiorstwem budowlanym, które wybudowało mu wieżowiec pod nosem i zasłoniło widok na morze – pomyślałam ponuro. Najczęściej po to właśnie ludzie chcieli poznać panią redaktor.

– Nazywam się Tymon Wojtyński – powiedział facet bardzo wyraźnie, ściskając moją rękę (leniwy człowiek – jego kolesie to całowali po rąsiach!). – Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać osobiście.

– A nieosobiście to mnie pan zna? – wyrwało mi się głupio, bo już się napiłam szampana i zrobiło mi się wesoło.

– Do pewnego stopnia. Oglądałem różne pani programy, więc trochę panią znam.

Każdy tak mówi, a jak przyjdzie co do czego, nie jest w stanie wymienić ani jednego konkretnego tytułu. Czasami po szampanie jestem kłótliwa.

– Moje programy pan oglądał? Jak to miło! Które?

– Kilka. Dużo nie, bo nie mam specjalnie czasu. Ale lubiłem te pani dyskusje z młodzieżą i z naukowcami. O kryzysie osobowości było świetne. Inne też zresztą. Szkoda, że pani ich już nie prowadzi.

O kurczę. Rzeczywiście oglądał. I nawet zauważył, że ich już nie ma. Zrobiło mi się przyjemnie – prawdziwy, żywy telewidz, moja własna publiczność… Zdumiewający facet zaś kontynuował:

– Pani reportaże też lubię. Mają taki klimat, który mi odpowiada. W maju chyba był film o starszej pani, zupełnie niebywałej; wiedziałem, że to pani, zanim zobaczyłem plansze.

Babcia Felcia rzeczywiście była niebywała, ale żeby facet rozróżniał styl reportera filmowego, w to już nie uwierzę. Teraz pewnie powie: „Mam dla pani taki temat” – i wyjdzie szydło z worka.

Ten cały Wojtyński widocznie dostrzegł w mojej twarzy obrzydliwą podejrzliwość, bowiem przestał mówić mi komplementy. Natomiast pan Zbyszek – a może pan Krystian – przywołał gestem dziewczę z tacą szampana.

– Pani Wiktorio! Za nasze miłe spotkanie!

W tym momencie zmaterializował się przy nas ociekający potem Paweł. W oczach lśniły mu zarówno lekki obłęd wynikający z pośpiechu, jak i zadowolenie, wynikające zapewne z urody zdjęć, które wykonał.

– No coś ty, Wicia, tobie teraz nie wolno pić alkoholu!

Zabrał mi z ręki kieliszek i wypił sam, po czym odstawił szkło na tacę.

Trzej faceci, lekko oszołomieni nagłym pojawieniem się u mego boku anioła stróża w postaci rosłego młodzieńca z kamerą, pomyśleli sobie być może, iż właśnie rozpoczęłam kurację przeciwalkoholową, mam wszyty esperal albo coś podobnego. Paweł zaś wypił duszkiem jeszcze jeden kielich szampana i zapytał grzecznie:

– Czy ty już masz wszystko, co chciałaś mieć? Bo jeżeli chodzi o mnie, to zrobiłem ci obrazków na „Ben Hura”. Myślę, że będziesz zadowolona.

– Wszystko mam, możemy się zbierać. Panowie wybaczą, jutro od rana siadam do montażu, a koledzy też mają swoją pracę – warto by się wyspać. Musimy się pożegnać.

Pan Zbyszek i pan Krystian rzucili się znowu całować rąsie, a ten opalony wielbiciel mojej twórczości znowu zadowolił się shake-handem, popatrzał mi głęboko w oczy i powiedział:

– A jednak cieszę się, że mogłem panią poznać…

A jednak się cieszy… A jednak? To chyba znaczy, że wyszłam na jędzę. Kiedy ja się nauczę powściągać język?

– Bardzo mi było miło – odrzekłam, jak umiałam najmilej. – Na pewno jeszcze się kiedyś spotkamy, bo ja często przyjeżdżam do Świnoujścia.

Już nic nie powiedział, a mnie zrobiło się całkiem głupio, wobec czego pożeglowałam szybko w stronę wyjścia, rzucając się jeszcze tylko po drodze Nusiowi na szyję.

– Pięknie ci to wyszło, oglądaj jutro, od rana montuję, zrobimy ci z tego cacko. Tylko powiedz mi jeszcze, co to za jeden ten Wojtyński? Strasznie mi się oświadczał, kocha moje programy i żyć bez nich nie może.

– Wojtyński? A to fajny człowiek, armator rybacki. To znaczy ma takie swoje przedsiębiorstwo, parę kutrów, trochę czarteruje w Danii. Porządny gość. Żyje z ciężkiej pracy.

– Z taką opalenizną z Bermudów?

– Wiciunia, z jakich Bermudów! On na wczasy jeździ wyłącznie w Tatry, nasze albo słowackie. Hobbysta. Ale w tym roku wczasów nie miał, a opalił się na Bałtyku, bo mu ostatnio zachorował szyper i sam pływał na jednym z tych swoich kutrów.