Изменить стиль страницы

Chcemy do Pafos, bo tam się narodziła Afrodyta! Z piany. I tylko z piany. Co prawda męscy szowiniści twierdzą, jakoby resztki męskości po kastracji Uranosa, któremu Kronos oberżnął wyżej wzmiankowaną, wpadły do morza i strzyknęły pianą, przyczyniając się do narodzin piękna, zmysłowości i radości. Ale to nieprawda. Z piany i samej piany.

Uwielbiam Cypr. Zawsze będę robiła debet w lutym i zostawiała Tosię ze zwierzątkami w domu!

***

Z elementów erotycznych: boli mnie kark. Justyna robi mi masaż. Autokar szepcze: „Były takie dwie na Kos, wiesz, jak na Lesbos”. Wobec tego już zawsze trzymamy się za rączki.

Plaża Afrodyty. Na planie pierwszym drzewo bez liści. Zima. Za to wiszą chusteczki, wstążki, papierki, prezerwatywy, majtki, rajstopy, kartki, bluzki, zdjęcia, szmatki, włosy. Jednym słowem, wota. Przewodniczka uprzejmie wyjaśnia, że tutejszym zwyczajem jest zostawianie przy świętym miejscu rzeczy osobistych. Wtedy masz pewność, że twoje życzenia zostaną spełnione. Zaskarbiasz sobie wdzięczność Siły Wyższej. Tutaj – Afrodyty.

Nie mamy podwiązek, rajstop, wstążeczek, prezerwatyw, zdjęć, szmatek. Justyna przyczepia odcinek biletu lotniczego, z imieniem, nazwiskiem i adresem, żeby się Afrodycie nie pomyliło. Ja bazgrzę na kartce swoje życzenie. Nie powiem, jakie.

Teraz trzeba się rzucić na plażę i znaleźć kamień w kształcie serca, obmywany pianą z Pafos. Przyniesie on miłość, powodzenie, szczęście itd. na cały rok. Justyna wybiera dla znajomych – malutkie zgrabniutkie kamyczki. Ja klęczę przy plecaku i pakuję, ile wlezie. Mam parę kilogramów plaży przy sobie. Błogosławieństwo Afrodyty jest mi bardzo potrzebne. Nie to, żebym znowu chciała się zakochać, Boże broń, ale tak na wszelki wypadek…

W Pafos port. Woda taka, że tylko się topić. Wszystko widać. Ludzie uśmiechnięci, nie wiedzieć czemu. No więc knajpa przy morzu. No więc krewetki. Pojawia się On. Wysoki. Ciemny. Koło trzydziestki. Oczy złociste, nos garbaty, okulary na nosie. Fiołkowe. Nie oczy, okulary. Zagania nas do swojego stolika. A czy nam się Cypr podoba? Podoba. A może byśmy poszły z nim na kolację, bo tu pięknie. Wyraźnie coś nam chce pokazać. Obu nam. Uśmiechamy się promiennie. Nie jest z nami tak źle!

To co? Zostaniemy? Nie, nie zostaniemy. A może jednak? – oczy mu błyszczą. No proszę, jest doprawdy młodszy od każdej z nas. Gdybyśmy tylko chciały… Jemy krewetki, skóra nam się wygładza od witaminy E. Erotyzmu. Wisi w powietrzu, a morze rytmicznie bije o brzeg. Smakowało nam? To cudownie. A okulary możemy zdjąć, bo chciałby zobaczyć oczy? Możemy. Niech on swoje też zdejmie. Ma optyczne, ale cóż to szkodzi. Zdejmie. A deser? Kawa cypryjska. Jak mamy na imię? Och, to cudownie. Bo gdybyśmy się zechciały z nim spotkać, to troje w łan bed byłoby łanderful. Izint it?

Zatkało mnie. Mnie zatyka, a Justyna mówi trzeźwo: „We will think about it”. To on ma na imię Pambo i będzie czekał. Bez odnowy? Tak szybko działa Afrodyta?

W autokarze szepczą. Że my to nie mamy problemów, jak cała reszta jeszcze starszych od nas pań. Ci Cypryjczycy! To świadczenie usług seksualnych na każdym rogu! To ich przyzwyczajenie do starych, bogatych turystek z Zachodu! Miny nam rzedną. Więc to nie zauroczenie naszym wyjątkowym błyskiem w oku? Naszym wdziękiem? Dojrzałością? Pełnią kobiecości? Mam wrażenie, że z oddali słychać śmiech Afrodyty.

***

Dzisiaj fundujemy sobie tlenoterapię. Idziemy na plażę. Ja w kostiumie Justyny, cóż znaczy prawdziwa przyjaźń, jestem pewna, że żaden facet nie pożyczyłby mi swojego kostiumu kąpielowego, Justyna topless. Nie wiedzieć czemu się gapią. Gapie. Przysiada się pan.

– Jakże mi miło usłyszeć polski język – udaje, że nie patrzy na piersi Justyny, a piersi to ona ma!

O, nam również.

A może mu potowarzyszymy w jakichś wycieczkach.

Nie bardzo mu potowarzyszymy. Ależ czy wobec tego może do nas zadzwonić, bo mieszka w tym samym hotelu. Ależ może.

Nobliwy pan, od numeru pokoju nazwany przez nas 07, udaje się na posiłek. Kąpiemy się w morzu. Jako jedyne, bo zima. Potem leżymy. Upał jak diabli.

– Heloł, jestem z Australii – mówi młodziutki Cypryjczyk – ja tylko tak wyglądam. Moja matka jest Cypryjka. Mój ojciec jest z Australii. Ale mógłbym wam postawić drinka, bez zobowiązań. Po prostu ot tak, żeby się poznać.

Uśmiecha się. Uśmiechamy się. Nie mamy złudzeń. Wziął nas za kobiety Zachodu.

***

Wycieczka w góry Troodos. Autokar się od nas izoluje. Kobieta z przodu przekonuje nas, że nie ma żadnych uprzedzeń. Dostaje za to mandarynkę. Po mandarynce mówi, że jest tolerancyjna. Orientujemy się, że to pani od komentarza na temat wyspy Lesbos, ale już wychodzimy z autokaru. W górach dołącza do nas mężczyzna. Może też myśli, że jesteśmy turystkami z Zachodu? Nie, nie myśli. Jest sam, jeździ sobie, żeby wypocząć, nie lubi sezonów, ma na imię Hieronim. Hirek postanawia być z nami, mniejszością uciśnioną, jak się okazuje. Jest po stronie kochających inaczej. Afrodyta rży z radości. Postanawiamy nie szczędzić sobie czułości. Ja i Justyna, rzecz jasna.

Już we trójkę spędzamy wieczór w tawernie. Przy wejściu właściciel podskakuje i uderza w dzwonek. My też podskakujemy. Spowija nas peleryna czaru i piwa. Właściciel tawerny pyta o numer mojego pokoju – przyjdzie. Hieronim mówi:

– Nie zaczepiaj tej kobiety, jest ze mną.

Rozpływam się. Już dawno nikt nie stanął w mojej obronie! To jest prawdziwy mężczyzna, oczywiście w tych statystycznych ramach.

Ale oto przy stole bilardowym odbywa się wieczorny kongres lekarzy brytyjskich. Przysiadają się do nas. Potem zapraszają nas na piwo. Podchodzimy. Już nie robimy za samotne kobiety, bo jest z nami Hieronim. Lekarzy brytyjskich jest paru. Manchester, Walia, Irlandia, Anglia.

Anglik mówi do Justyny:

– Nie pij z Irlandczykiem, bo to gej. Pij ze mną. Ja nie gej.

Walijczyk opowiada o żonie, co go nie kocha. Wokół Szkota, przysięgłabym, snuje się mgła górska. Gramy w bilard, pijemy piwo i palimy. Miałyśmy tak dużo tlenoterapii, że możemy sobie pozwolić.

Po kolejnym piwie Justyna pyta Anglika, co zrobił z Cyprem. Anglik jest zdziwiony, a Justyna kontynuuje wesolutko:

– Przyczółków na Bliskim Wschodzie rękami tureckimi zrobionych wam się zachciało?

Anglik zaczyna się tłumaczyć. Chcąc rozładować sytuację, pytam Irlandczyka, czy należy do IRA. Chłopcy zamawiają następne piwa i tłumaczą się, powtarzając: „Nie mogę zapomnieć, że jestem Brytyjczykiem”. A Cypr? A IRA? A Indie? A dlaczego tu jest ruch nie w tę stronę? Właśnie że w tę. Lewostronny – oni na to. Umawiamy się na jutro, żeby im wytłumaczyć niewłaściwość postępowania Korony. Żegnamy się czule i postanawiamy zacieśniać przyjaźń brytyjsko-polską. Angol prosi Justynę, żeby na pewno, ale to na pewno była tu jutro o tej samej porze.

Mnie nie prosi. Hieronim okazuje się niestatystycznym mężczyzną. Jest miły, odprowadza nas do naszego apartamentu, pyta, czy może nam czasem towarzyszyć, oraz mówi, że gra w tenisa.

***

No to do jutra. Dzwonię wieczorem do domu. Tosia mówi, żebym jej nie kontrolowała, że wszystko w porządku. Do szkoły wozi i ją, i Agatę Krzyś, mąż Uli. Sprytnie to dziewczynki wymyśliły. Jedne wagary, i już mają podwodę.

***

Głupia Justyna nie poszła na spotkanie. Mówi, że nie przywiązuje wagi do słów wstawionego faceta, a tym bardziej Angola.

Muflon. Uwielbiam muflony. To jest takie zwierzę, które żyje tylko na Cyprze. W połowie jest kozą, a w połowie baranem. Czy coś takiego. Jest w każdym razie gatunkiem endemicznym. To znaczy rzadkim i tylko tutaj. Ale ma słodkie obyczaje godowe. Co roku muflony robią sobie zebranie, wyszukują gruby dąb złotolistny (gatunek endemiczny) i rozpoczynają demokratyczne wybory przywódcy stada. Polecam u nas na prezydenta.