Sinawa skóra naszych ud jędrnieje w oczach, obrazek wkurza. Po trzech godzinach odnowy jesteśmy wykończone. W algach i folii biegniemy do łazienki, myjemy się – najpierw ja, potem Justyna. Woda zimna. No, dobra, chłodnawa. Na masaż limfatyczny, który zrobi z nas szesnastki, musimy się przebiec do tamtego ośrodka. Szczękamy zębami.
Po kąpieli próbujemy włączyć grzałkę i zrobić herbatę, ale prądu nie ma. Zapalamy papierosa. Patrzę na Justynę. Nie po to wyjechałam po raz pierwszy od czterech lat, żeby się męczyć. Ostatecznie moja nadwaga nie jest rażąca. Moja skóra się nie rozpada. Nie mam żylaków. O cellulitisie wiem dużo z listów do redakcji, jak na razie. Ale co jej mam powiedzieć? Debet zrobiony, pieniądze pobrane. Z tarczą. Nigdy na tarczy. Wyśmieją mnie wszyscy – jeśli wrócę.
Justyna przygląda mi się. Jej czujny wzrok chyba widzi moje myśli, bo nagle mówi:
– Eeee, na plaster nam taka odnowa. Będziemy biegać po Kurdęczowie tam i z powrotem za pięćset złotych dziennie? W taką pogodę? Żylaków się nabawimy!
Nie chcę się nabawiać żylaków. Nie chcę wyglądać jak szesnastka. W pokoju jest coraz zimniej. Jesteśmy dorosłe. Pakujemy się i idziemy na rozmowę do dyrektorki. Pytamy, czemu na obrazku pani jest zielona, a my nie. Dlaczego masaż jest w nieogrzewanym pomieszczeniu. Dlaczego było napisane, że jest basen, a nie było informacji, że jest basen odkryty. Odpowiedzi są mętne.
Podejmujemy decyzję o „natychmiastowym zaprzestaniu odnowy. Pani, gdy dowiaduje się, że pracuję w redakcji, nie bierze od nas ani grosza. Wzywamy taksówkę, pociąg odjeżdża dopiero za dwie godziny, w deszczu ze śniegiem idziemy do znakomitej kawiarni w parku i jemy najlepsze ciastka w tym kraju – trzy ja, trzy Justyna. Są grubsze kobiety niż ja. I po latach żałują, że nie zjadły tych ciastek.
Podjeżdża taksówka. Ta sama. Może tu jest jeden taksówkarz. I uśmiecha się rozczulająco:
– O, to panie też tak szybko wracają?
Żadnej odnowy nigdy w życiu! Co mi padło na mózg?
Prosto z dworca – czyli z centrum Europy – jadę do Justyny. Rano patrzymy na nasze spakowane torby. Liczymy koszty odnowy, a życie płynie. Troszkę nas to wkurza. Może zamiast przygotowywać się do życia warto troszkę pożyć? Skoro już nam niewiele zostało, bo jesteśmy w rozsypce… Trzeba żyć, żyć, żyć – tym bardziej że tak pochopnie zrezygnowałyśmy z magnetoterapii, okładania algami, gimnastyki, masażu (choć ten był przyjemny), witaminy H i ostrzykiwania karczochami. Żyć… Ale jak, ale gdzie?
Bo z kim – to już wiadomo, że niestety bez odnowy jesteśmy skazane tylko na siebie.
Wsiadamy do tramwaju. Zimno. Mokro. Ponuro. W tramwaju otwarte okno, którego nie można zamknąć – to samo, którego nie można otworzyć w lipcu. Wieje zimny wiatr i sypie śnieg z deszczem.
I nagle reklama za oknem! Rzucamy się do wyjścia, potrącając młodego człowieka, który rozmawia przez telefon komórkowy i informuje kogoś, że jest w tramwaju. Biuro podróży – oto jeszcze jedna szansa. Wiemy jedno: drożej niż w Kurdęczowie być nie może. Owszem – właśnie mają Last minute. Last chance. Cypr, wylot jutro. Tańszy dwa razy niż odnowa. Bierzemy.
Wsiadam w kolejkę i jadę do domu przepakować torbę. Bo tam jest ciepło. Nie w domu, tylko na Cyprze. W domu czyściutko, w kominku napalone, w kuchni napalone papierosami. Tosia blednie na mój widok. Udaję, że straciłam powonienie. Uspokajam ją, że za chwilę wyjeżdżam. Przerzucam cały dom w poszukiwaniu paszportu. Nie mam kostiumu kąpielowego, nie mam krótkich spodni, nie wiem, gdzie są sandały.
Nie dzwonię ani do mamy, ani do taty. Proszę Tosię, żeby zadzwoniła jutro i powiadomiła ich o zmianie moich planów. Wsiadam w kolejkę i jadę do Justyny.
Ostatnia szansa
Lotnisko pachnie Givenchy. Justyna nie wie, czy lubi latać, bo nie latała. Ja wiem, że nie lubię latać, bo latałam. Biorę trzy tabletki uspokajające. Samolot wzlatuje. Justyna popiskuje z radości przy oknie. Zachwycona. Ja umieram. Za chwilę tabletki zaczynają działać. Już mnie nie obchodzi, czy spadnę. Lądujemy, trzymając się za rączki. Popatrują na nas trochę, w tym samolocie.
Jakie światło! Jakie niebo! Jakie kolory! Kapryfolium kwitnie! Flamingi jak z obrazka stoją przy słonym jeziorze! Ciepło, jak w lecie! Jakie słońce! Ale smrodkiem rodzimym zalatuje. Bo gdzie rezydent? O, jest rezydentka. Bo, proszę pani, nie w tym hotelu. Bo, proszę pani, tu jest gorąco. Bo ja zapłaciłem z widokiem na basen. Pamięta? No, to niech to bierze pod uwagę.
Nas nie musi brać pod uwagę, bo w ogóle nie wiemy, gdzie będziemy. Autobus nas dowozi na miejsce. Wśród kaktusów, opuncji gotowych do kwitnięcia, palm, obok basenu jednego i drugiego, a w jednym woda gotowana, dwadzieścia siedem stopni, idziemy do naszego apartamentu. Kuchnia, łazienka, salon, sypialnia (łóżko podwójne), taras, widok, że zapiera nam dech – normalna moja doniczkowa juka sobie rośnie w glebie czerwonej i ma trzy metry, a moje maleńkie beniaminki fikuski mają po cztery metry, i jeszcze agawy, eukaliptus, i pohukiwania gardłowe lwów morskich z delfinarium – ale szczęśliwie zima na Cyprze, sezon się nie zaczął, delfinarium zamknięte, więc żadnych ludzi, żadnych oklasków. Wyjemy ze szczęścia.
Ci państwo z naszego samolotu idą obok. Są bardzo niezadowoleni, że delfinarium nieczynne.
Pukanie do drzwi. Trącam Justynkę. Ona krzyczy:
– Come in!
– Dlaczego tak krzyczy? – pyta mężczyzna, który staje w drzwiach. Oraz pyta, czy nam przyjemnie. Ożenił się z Cypryjką i tu pracuje. W tenisa może ze mną zagrać po pracy. Jakbyśmy czegoś potrzebowały, mówić.
Bierzemy się do rozpakowywania. Wyjmujemy zupki. Weźcie dużo zupek – ktoś nam wczoraj poradził. Nie wychodźcie wieczorem. Cypr jest niebezpieczny. Dużo Ruskich. A przede wszystkim zupki. Będzie taniej. Justyna kupiła czterdzieści. Ja dwadzieścia osiem, dla nas obu, na te dwa tygodnie. Morze wpada nam przez otwarte drzwi. Mimo że się rozpadamy z powodu braku tlenoterapii, witaminy H, magnetoterapii i karczocha (nie wspominając o solarium), przez mimozowy gaj dobiegamy do morza. Jest nieprzytomnie przejrzyste, zielone, niebieskie, lazurowo-turkusowo-szafirowe z domieszką szmaragdu i obsydianu. Och, wiosna mimozami się zaczyna. Szalejemy ze szczęścia.
W hotelu jeść nam nie dadzą, bo nie wykupiłyśmy. To nasza szansa. Popołudnie spędzamy na piciu wina z Robertem, który ożeniony z Cypryjką (gdzie ty Kaja, tam ja Kajus) przeniósł się tu i teraz nam wyjaśnia.
Wyjaśnia:
Sklepy są otwarte, jak Bóg da, bo jest przed sezonem
banki są otwarte do południa, jeśli są otwarte, bo jest przed sezonem
klimatyzację możemy sobie włączyć, bo tu jest zima i wieczorem temperatura spada do siedemnastu stopni
knajpy są otwarte niektóre, musimy się rozejrzeć, bo jest przed sezonem
mafii rosyjskiej dużo nie ma, bo jest przed sezonem
morze zimne, koło dwudziestu stopni, bo jest przed sezonem.
Radziłby nam pojechać na Pafos i w góry.
Nigdy w życiu nie podejrzewałam, że będę tak szczęśliwa. Jakie to cudowne, że ten od Joli poszedł do Joli, bo ja bym siedziała teraz w tym bloku na czwartym piętrze, w mieszkanku spłaconym, i do głowy by mi nie przyszło, że można cokolwiek innego robić! I martwiłabym się, że zrobił debet. I nigdy nie miałabym swojego własnego debetu! Kocham Jolę! Niech nie ma ospy! Chyba mi się na mózg rzuciło, żeby tak źle życzyć innej wspaniałej kobiecie. Choć już jest ukarana, bo on z nią jest.
Idziemy na spotkanie uczestników turnusu. Jakoś niezadowoleni. A dlaczego ja nie mam pokoju z widokiem na basen? A dlaczego tu tak zimno? Co ty mówisz, gorąco? A wycieczki? Bo my na wycieczkę. Ale co tu można zobaczyć? Bo w Tunezji… Bo na Rodos… Bo na Teneryfie… Wszyscy tu są przez pomyłkę. My nie.