Изменить стиль страницы

– I co, wydłubywałam je na miejscu z prezentowanych mi ozdób? O ile wiem, luzem tam tego nie sprzedają!

– Mogła pani jeszcze kupić w ślepo kilka naszyjników, czy czegoś w tym rodzaju, i wydłubać z nich w domu. I teoretycznie laką możliwość należy brać pod uwagę. Szczególnie, że nie ukradziono ich zwyczajnie, tylko właśnie zamieniono na szkiełka, co bardzo przemawia za panią. Byłoby pani nie na rękę wykrycie kradzieży w chwili, kiedy opuszczała pani ten dom.

Zaczęło mi się robić na zmianę zimno i gorąco.

– Teoretycznie możliwe – przyznałam. – Ale przecież sam pan wie, że to idiotyczne!

– Idiotyczne – zgodził się pułkownik. – Tym bardziej idiotyczne, że oficjalnie pani w tym przedsięwzięciu w ogóle nie istnieje, w charakterze tej żony występuję ja i wychodzi na to, że to ja ukradłem owe brylanty. I uważa pani, że co ja mam teraz zrobić?

Zrobiło mi się równocześnie jeszcze zimniej i jeszcze goręcej.

– Włamywacz… – podpowiedziałam z rozdzierającym jękiem.

– A owszem, ten włamywacz osłabia nieco podejrzenia. Ale musiałby to być ktoś z szajki, bo postronny złodziej nie zawracałby sobie głowy zamianami. Tylko ktoś, kto obawiał się, że po odkryciu kradzieży ona podniesie taki krzyk i zrobi takie zamieszanie, że natychmiast wszystkich zdekonspiruje. Albo też ktoś, kogo łatwo mogli wykryć. Ale szajka siedzi w całości, a brylantów przy nikim nie znaleziono. I teraz sama pani widzi, co wynika z tego, że pani realizuje bez zastanowienia każdy pomysł, który pani przyjdzie do głowy…

Usiłowałam wydobyć się jakoś spod tej lawiny potępienia.

– Po pierwsze nie każdy, po drugie ten ostatni dowcip nie ja wymyśliłam, a po trzecie jedno niewątpliwie pan osiągnął. Nawet jeśli istotnie je rąbnęłam, pod ciężarem podejrzeń do końca życia nie zrobię z nich użytku. Na litość boską, czy nie można by ich odnaleźć, już chociażby po to, żeby dowieść mojej niewinności?!

– Zapewniam panią, że gorąco tego pragniemy, nie tylko ze względu na pani niewinność. Niemniej jest pani podejrzana i niech się pani liczy z tym, że gdyby pani chciała gdzieś jechać, to nic z tego nie będzie.

– Do Sopotu też nie mogę? – spytałam ponuro po chwili.

– Co takiego?

– Do Sopotu…

– Sama?

– Nie, nie sama…

Pułkownik zamyślił się i nagle popatrzył na mnie z nadzwyczajnym zainteresowaniem.

– A owszem, do Sopotu może pani sobie jechać. Ale uprzedzam panią, nigdzie dalej!

– No przecież nie posądza mnie pan chyba, że będę w balii uciekać do Szwecji! – zdenerwowałam się. – A w ogóle to niech kapitan znajdzie ten kawałek brystolu ze śladem buta i niech szuka po butach, a nie po drogich kamieniach! Zakleiłam go celofanem, żeby się nie zniszczył…

– Bardzo jesteśmy pani za to wdzięczni – przerwał pułkownik jadowicie. – Jak również za cenne wskazówki. Nie omieszkamy skorzystać…

Odkrywcza myśl, że przy podejrzeniu o kradzież tej wysokości powinnam zostać od razu zamknięta, zakwitła we mnie dopiero wieczorem, kiedy jechałam na skwerek spotkać się z Markiem. Stosunek pułkownika do mnie wydawał się dziwny. Z jednej strony, upierał się, że podwędziłam podstępnie sto tysięcy dolarów, czyni mnie pierwszą podejrzaną, z drugiej zaś puszcza wolno w Polskę Ludową. Osobliwe. Obstawy mi nie dał, pies z kulawą nogą nie interesował się mną, nikt mnie nie śledził, więc cóż to ma znaczyć…?

– Najgorsze ze wszystkiego jest to, że ze zdenerwowania nawet nie próbowałam go pytać o niejasności i ciągle połowy nie rozumiem – powiedziałam z niesmakiem, kiedy Marek już wsiadł i jechaliśmy powoli jakimiś ciemnymi ulicami dolnego Mokotowa. – Trochę mi się udało wydrzeć z kapitana po drodze, trochę zaczęłam się domyślać z tych pytań, które mi zadawali, ale potem brylanty przesłoniły świat i reszta, została odłogiem. Odniosłam jakieś takie wrażenie, jakby to wcale nie był koniec afery. O włamywaczu milicja nic nie wie, a w dodatku nie widzę tu szefa całego przedsięwzięcia. Myślałam przedtem, że może kacyk, ale nie, nie wygląda na to, i zaczynam podejrzewać, że szef nie został złapany. Połapałam się, jak to było. Przemycali, co popadło, pod rozmaitymi postaciami, Degasy i Kossaki leciały w charakterze jeleni na rykowisku, ikony jechały jako żelazne dekoracje, kute w motywy patriotyczne, podobno jedna szpada po dworzaninie Zygmunta Augusta wybierała się w podróż w postaci ciupagi, w rękojeści miała rubin jak pięść. Ktoś to skupywał albo kradł, ktoś to potem przeinaczał, zdaje się, że właśnie kacyk miał pracownię tych wyrobów artystycznych, ale to mi się znów kłóci z wysyłaniem paczki do niego… Ktoś potem wyszukiwał osoby, udające się w wojaż. Przemieszane to było chyba, wszyscy robili wszystko, ale ktoś musiał organizować i czuwać nad całością. Kto? I po co kapitan lata za komodą? A najdziwniejsze jest jeszcze co innego…

Marek słuchał cierpliwie, niczym nie zdradzając swoich wrażeń.

– Co mianowicie? – spytał, kiedy urwałam, żeby mu się przyjrzeć podejrzliwie.

– Pozwolili mi się tego wszystkiego domyślać – mruknęłam po chwili. – Pułkownik nie jest ślepy, doskonale widział, że zgaduję, i w ogóle się tym nie przejmował. Nie zamknął mnie za brylanty. Pozwolił mi wykrywać we własnym zakresie rozmaite tajemnice służbowe. Co on w tym miał? To nie jest człowiek, który robi coś takiego bezmyślnie i w roztargnieniu, musiał mieć w tym jakiś cel, tylko jaki? Na razie widzę jeden…

– No? Jaki?

– Szef istnieje. Nie został złapany. I tym szefem jesteś ty. Wiedząc, że ci wszystko powiem, moim gadaniem usiłował cię zaniepokoić, z nadzieją, że popełnisz jakiś błąd. Tak się zawsze robi z wyjątkowo zatwardziałymi przestępcami, którym nie sposób nic udowodnić. Powinieneś popełnić ten błąd zaraz, mordując mnie, możliwe, że na to liczył. Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale miejsce wydaje mi się całkiem niezłe i zupełnie nie rozumiem, dlaczego się ciebie nie boję. Gdzie jesteśmy?

– Zdaje się, że na Sadybie. Tu jest brama ogródków działkowych. Nic nie jeździ, możemy się zatrzymać.

Wykręciłam tyłem do bramy, wjechałam w jakieś zielsko i zatrzymałam samochód. Do głowy przychodziło mi coraz więcej. Marek słuchał moich rozważań z wyraźnym zainteresowaniem, prawdopodobnie widząc w nich upragniony symptom myślenia.

– Jednego wciąż nie pojmuję – ciągnęłam, mieszając nieco tematy. – Co z tą kontrolą celną, pijana miała być, czy co? W jaki sposób można było nie zwrócić uwagi na takie okropne pagaje?!

– To ci mogę wyjaśnić…

– Jak to?! Wiesz?

– Mniej więcej. Udało mi się tego domyślić. To nie, było przeznaczone do wysłania…

Jak zwykle przerwał na chwilę, po czym zaczął wyjaśniać. Rzecz okazała się nieopisanie skomplikowana.

Przedsiębiorstwo było nader rozgałęzione, a wszystkie zainteresowane osoby z żelazną konsekwencją stosowały zasady konspiracji, nie ujawniając jedna drugiej. Jeden z podrzędnych pomocników kacyka został spłoszony, ponieważ milicja zainteresowała się jego bratem, który rąbnął worek mąki z młyna państwowego. Pomocnikowi wbijano w łeb, że przy złocie trzeba przede wszystkim uzasadnić ciężar, chcąc się zatem czymprędzej pozbyć trefnego towaru, uzasadnił ów ciężar i nie najlepiej mu wyszło. Nie mając pojęcia o poczynaniach państwa Maciejaków, wypchnął paczkę normalną drogą, posługując się obcym chłopem jako posłańcem. Co do malowideł zaś nikt się ich jakością nie przejmował, bo nie takie bohomazy wywożą i wysyłają uczciwi ludzie w najlepszych intencjach. W tym wypadku miała to być pamiątka rodzinna dla kogoś, kto wyemigrował ze wsi jeszcze przed pierwszą wojną światową, zapewne nieletnim dziecięciem.

– No dobrze, ale ramy…? – spytałam w osłupieniu. – Kto widział takie ramy?!

– Oni mieli nawet list, w którym ów emigrant domagał się ram do obrazów z kamieni z pola jego przodków..

– Marmur, z pola…?!

– To była wieś pod Chęcinami, w pobliżu kamieniołomów…

Dobrą chwilę trwało, zanim pozbyłam się oszołomienia. Polka z paczką dla kacyka od początku do końca przechodziła ludzkie pojęcie.