Изменить стиль страницы

– Koniec żartów – oświadczył. – Jesteście państwo w pewnym sensie wolni.

Nie zdążyłam go zapytać, w jakim sensie, bo od razu podszedł do stołu, wziął kluczyk, wetknął go do owej zamkniętej szufladki sekretarzyka, otworzył ją, pomanipulował przez chwilę i znalazł w głębi skrytkę. Otworzył ją również, czemu przyglądałam się z niewinnym zaciekawieniem, nie przeczuwając nic złego. Otwarta skrytka był pusta.

To, co nastąpiło potem, było do reszty niepojęte. Kapitan nie przybył sam, towarzyszyło mu dwóch osobników, z których jeden milczał jak głaz, drugi zaś wziął żywy udział w konwersacji. Bardzo długo trwało zanim wreszcie dotarło do mnie, że owo coś, co znajdowało się w skrytce kiedyś, zginęło, zostało rąbnięte, ktoś ukradł i że osobą tą, według wszelkich prawideł, powinnam być ja…!

Gdyby nie idiotyczny kluczyk, posądzenie mogłoby paść na tajemniczego włamywacza, kluczyk jednakże niewiadomym sposobem znalazł się w moim posiadaniu. Kapitana poinformowałam o nim przez telefon wyłącznie dla zmylenia przeciwnika.

– Gdybym wiedziała, co z tego wyniknie, daję panu słowo, że wrzuciłabym go do wychodka – powiedziałam w zdenerwowaniu. – Co w ogóle było, to coś, co ukradłam?! Przynajmniej to powinien mi pan powiedzieć!

– Pułkownik pani powie – mruknął kapitan. – Ja tam prywatnie uważam, że nie pani, ale oficjalnie nie mogę tego wykluczyć…

– No dobrze, a dlaczego nie ja? – wtrącił z urazą mąż, poczytując sobie widać za afront odsunięcie od niego podejrzeń.

– Pan odpada, nie miał pan szans. A w ogóle to zmywajcie się, państwo stąd. Bierzcie, co wasze, zostawcie, co nie wasze, i im prędzej was tu nie będzie, tym lepiej. Pani do pułkownika…

– Bardzo dobrze, pułkownik strasznie się ucieszy, jak przyjdę w halce i boso – oświadczyłam jadowicie. – Wszystkie moje rzeczy są u pana amanta.

– Własne mam gacie – powiedział równocześnie mąż z niepokojem. – To znaczy za przeproszeniem… Reszta została u tego łysego wypłoszą, znaczy u charakteryzatora…

Wyraz, z jakim kapitan popatrzył na nas, wart był zapamiętania do końca życia. Nigdy jeszcze milicja tak na mnie nie patrzyła. Świeżo ujawniona trudność wynikła z zamiany razem z nami także i odzieży umknęła uwadze wszystkich zainteresowanych i teraz przezwyciężanie nieprzewidzianych przeszkód spowodowało niejakie zamieszanie.

W wyniku różnych energicznych działań znalazłam się jednak u pułkownika w kompletnym stroju.

– Cała odpowiedzialność za panią spoczywa na mnie – zakomunikował mi zimnym głosem. – Zostało zdecydowane, że wasz udział w tej sprawie nie zostanie oficjalnie ujawniony, między innymi także dla waszego bezpieczeństwa. Skutek jest taki, że wszystko wychodzi ode mnie, tak jak ja bym był tą żoną i ja za panią odpowiadam. Czy pani to rozumie?

Rozumiałam, owszem. Złożyłam mu wyrazy ubolewania i współczucia. On za mnie odpowiada, a ja tu kradnę ze skrytek rozmaite przedmioty…

Pułkownik nie bawił się w skomplikowane podstępy, zadawał pytania wprost i udało mi się z nich w końcu wydedukować, że cała szajka została wyłapana, państwo Maciejakowie i pan Palanowski w dzikiej panice przyznali się do wszystkiego, za ich przykładem przyznał się kacyk wraz ze swoimi wspólnikami, po czym wybuchła wielka bomba.

Wszystkie wymienione przez ciężko spłoszonych przestępców przedmioty odnaleziono, przepadło tylko to, co było w skrytce. Na domiar złego przepadło w jakiś dziwny sposób…

– Na litość boską, niechże pan powie, co to było! – zażądałam w ostatecznej desperacji. – Głupio będzie, jeśli stanę przed sądem, ciągle nie wiedząc, co właściwie rąbnęłam!

– To pani tego jeszcze nie wie? Dwadzieścia sześć sztuk brylantów, wartości prawdopodobnie blisko stu tysięcy dolarów. Trudno ocenić dokładnie, skoro ich nie ma.

Jeżeli chciał mną wstrząsnąć, udało mu się to w zupełności. Brylanty, znajdujące się w skrytce, w domu, który zamieszkiwałam przez trzy tygodnie… Przyznałam się do posiadania kluczyka od owej skrytki i na domiar złego łup był wart sto tysięcy dolarów! O coś podobnego jeszcze nigdy nie byłam posądzana.

– Zaraz – powiedziałam, nieźle oszołomiona. – Nie orientuje się pan, kiedy ja to ukradłam?

– Owszem. Mniej więcej. Zaraz po wizycie w sklepie Jablonexu. Tak między nami, co pani robiła w tym sklepie?

Na szczęście w ciągu ostatnich miesięcy w sklepie Jablonexu byłam tylko jeden jedyny raz i dość łatwo przyszło mi przypomnieć sobie, po co. Zobaczyłam na wystawie czarną broszkę, która od dawna mi była potrzebna, i weszłam, żeby ją kupić, zrezygnowałam jednakże z tego zamiaru, niepewna, czy w istniejącej sytuacji kupiłabym ją sobie czy też może Basieńce. Wyznałam to pułkownikowi.

– Nie rozumiem tylko, co to ma do rzeczy – dodałam. – W Jablonexie nie sprzedają przecież prawdziwych brylantów? Czy może ja rąbnęłam fałszywe?

– Przeciwnie. Ukradziono prawdziwe i zastąpiono je fałszywymi. Bardzo mi przykro, ale to też. panią obciąża…

W dalszym ciągu konwersacji udało mi się zrozumieć, na czym polegało clou imprezy. Państwo Maciejakowie cały swój prywatny tutejszy majątek po cichu lokowali w brylantach, których część pochodziła z czasów przedwojennych, odziedziczona została po przodkach, prababciach i pradziadkach, resztę zaś nabyto drogą rozmaitych machlojek w latach późniejszych. Basieńka trzymała je w małym, drewnianym pudełeczku, w skrytce sekretarzyka i zamieniając mnie na siebie zamierzała oczywiście stamtąd je zabrać. Nastąpiło jednak nieporozumienie z kluczykiem. Kluczyk istniał tylko jeden. Mąż opuścił dom pierwszy. Basieńka zorientowała się, że przez pomyłkę zabrał go ze sobą, nie zdołała się już z nim porozumieć, zamiast niego miał przybyć lada chwila zastępca, pan Palanowski razem ze mną czekał, straciła głowę i oddaliła się, z nadzieją, że mąż zabrał także i brylanty. Stąd jej zdenerwowaniu u amanta i większość zaniedbań, bo pan Palanowski zdenerwował się również, niepewny losu oszczędności. Pocieszali się przekonaniem, że nawet gdybyśmy włamali się do szufladki, skrytki nie znajdziemy, otwierał ją bowiem mechanizm, uruchamiany wyłącznie kluczykiem. Mogliśmy najwyżej zepsuć zamek. Poza tym zawartość skrytki powinna już bezpiecznie spoczywać w kieszeni męża.

Pociechę wkrótce szlag trafił, okazało się bowiem, że mąż nie tylko brylantów, ale nawet kluczyka wcale przy sobie nie ma. Zostawił go w domu w innej szufladce sekretarzyka i myślał, że Basieńka o tym wie, bo wyraźnie jej mówił. Basieńka nie wiedziała, w zamieszaniu i pośpiechu przy hurtowej produkcji wybryków informacja umknęła jej uwadze. Trzęśli się o swoje brylanty aż do chwili, kiedy po powrocie znaleźli kluczyk na miejscu i pudełeczko w, skrytce. Przeliczyli, było dwadzieścia sześć, uspokoili się, po czym jak grom z jasnego nieba trafiła ich opinia eksperta…

Oceniający precjoza milicyjny ekspert, zorientowany w rodzaju afery, sam był ciekaw, co znajdzie, i niecierpliwie oczekiwał na zdobycz. Od razu zajął się biżuterią Basieńki i zawartością pudełeczka i od razu stwierdził, że spoczywa w nim dwadzieścia sześć bardzo ładnie oszlifowanych szkiełek, prawdopodobnie z Jablonexu. Zarówno państwo Maciejakowie, jak i pan Palanowski w pierwszej chwili nie chcieli mu wierzyć i usiłowali rzucić na milicję podejrzenie o straszliwy kant, następnie takież podejrzenie rzucili na mnie i na męża, następnie pokłócili się między sobą i popadli w rozpacz. Podejrzenie rzucone na mnie było o tyle uzasadnione, że jak się okazało, dysponowałam kluczykiem. Tego, że szlachetne kamienie uległy nieszlachetnej przemianie, nikt nie kwestionował, wstrząs państwa Maciejaków mówił bowiem sam za siebie.

– No dobrze, ale skąd, u diabła, ten kluczyk w herbacie?! – spytałam, zdenerwowana. – Przecież był tylko jeden! Podrzucili go tam specjalnie, przez złośliwość?!

– Tego, proszę pani, nikt nie wie – odparł pułkownik melancholijnie. – Oni swój kluczyk mieli przy sobie. Wychodzi na to, że jednak były dwa, ale skąd drugi, nie wiadomo. Pani mogła dorobić. Mogła je pani także wymienić, była pani w sklepie Jablonexu…