– Wolniej! – zazgrzytał chrypliwie. – Po co ty tak pędzisz, wolniej!
Spojrzałam na szybkościomierz w obawie, że mam jakieś omamy i tracę poczucie rzeczywistości; co w istniejącej sytuacji byłoby ze wszech miar możliwe, albo może samochód oszalał i sam jedzie. Na szybkościomierzu było 65, spojrzałam zatem znów na męża, niepewna, o co mu chodzi. Zwolniłam do sześćdziesięciu, ale nie pomogło, nadal siedział trzymając się kurczowo i posykując. Przy zakręcie w prawo z szybkością 15 kilometrów na godzinę zamknął oczy i jęknął co najmniej tak, jakbym brała ten zakręt poślizgiem tuż nad skrajem przepaści. Jasne się stało, że cierpi na jakąś samochodofobię i każda szybkość wydaje mu się szaleńcza. Zdumiewające było tylko to, że wpadł w panikę na Chełmskiej, gdzie jechałam równo, niezbyt szybko i bez przeszkód, a nie wpadł w nią na Belwederskiej, gdzie docisnęłam nieco, wyprzedziłam dwa autobusy, volkswagena i fiata, przed skrzyżowaniem weszłam na dziewięćdziesiąt, przyhamowałam w ostatniej chwili i skręciłam w lewo tuż przed nosem lecącego z Wilanowa mercedesa. Na Chełmskiej zwolniłam, ponieważ przypomniałam sobie, że się boję Służby Ruchu.
Jechałam powoli, z natężeniem wypatrując z daleka szyldu wulkanizacji. Za mną jechała taksówka marki warszawa, którą usiłowałam przepuścić, żeby nie plątać się jej przed nosem, bez skutku jednak, taksówka wiozła bowiem jakiegoś pijanego faceta. Co jakiś czas zatrzymywała się i wyraźnie było widoczne, jak kierowca stara się wydobyć z pasażera informacje o celu podróży. Wyglądało na to, że pijak mieszka albo w kilku miejscach równocześnie, albo nigdzie. Byłam w podobnej sytuacji, to znaczy również nie wiedziałam, dokąd jadę, i w końcu musiałam podjąć nowe szykany.
– Którędy życzysz sobie jechać? – spytałam jadowicie. Mąż nagle jakby oprzytomniał i przestał się bać.
– Wszystko jedno. Którędy chcesz.
– Ja w ogolę nie chcę. To ty chcesz. Proszę, którą drogą?
Popatrzył na mnie dziwnie, popukał się palcem w czoło westchnął i uczynił gest brodą.
– W lewo. I na prawo. Nie wiem, jak tu można znaleźć inną drogę, jest tylko jedna…
Warsztat wulkanizacyjny pojawił się przede mną, Ziemiański powinien być obok. Mignęło mi w głowie nagłe odkrycie, nareszcie zrozumiałam, skąd bierze się niepojęte powodzenie idiotycznej imprezy i ślepota męża, który nie poznaje własnej żony. Ta Basieńka rzeczywiście przyzwyczaiła go do wszelkich bredni i wygłupów i zastępować ją można w dowolny sposób, byle tylko zachować zewnętrzne podobieństwo. Rzeczywiście, nic go z mojej strony nie zdziwi…
Zatrzymałam się, mąż sięgnął do tyłu po rulon i wysiadł, każąc mi zaczekać. Wszedł na podwórze, przed którym akurat stałam, co wskazywało, że podjechałam dokładnie pod Ziemiańskiego, sama o tym nie wiedząc. Taksówka z pijakiem w środku wyprzedziła mnie wreszcie i zatrzymała się o kilkadziesiąt metrów dalej. Pijak zaczął wysiadać. Zatoczył się, zwalił na maskę, z wyraźnym wysiłkiem odwrócił i oparty tyłem o samochód rozejrzał się dookoła, czyniąc jakieś zamaszyste gesty. Następnie, nie odrywając się od karoserii, przeturlał się z powrotem ku drzwiom i zaczął wsiadać do środka. Widać było, jak kierowca usiłuje go do tego zniechęcić.
Przyglądałam się scenie z zainteresowaniem, rozważając równocześnie, czy nie należałoby zostawić tu męża i uciec, jeśli bowiem jedno polecenie spełniłam posłusznie i dokładnie, drugiemu zapewne powinnam się przeciwstawić. Zanim zdążyłam podjąć decyzję, mąż wrócił.
– Podrzuć mnie teraz do domu – mruknął.
Pijak wsiadł do taksówki, omal nie wyrywając drzwiczek z zawiasów. Kierowca robił wrażenie zrezygnowanego. Zawrócił wcześniej niż ja, ale wyprzedziłam go zaraz za pierwszym skrzyżowaniem, po czym volvo pokazało, co potrafi. Byłam zdania, że niechęć do męża muszę jakoś zaprezentować. Ku mojemu zdumieniu siedział spokojnie, przyjmując szaleńcze wybryki samochodu z najdoskonalszą obojętnością i dopiero na Belwederskiej uświadomił sobie widocznie, co się dzieje, bo z nagła wpadł w panikę zgoła niebotyczną. Do domu dojechał ze ściśle zamkniętymi oczami.
Po trzech dniach uspokoiłam się ostatecznie i zaczęłam oddychać lżej. Wszystko szło zgodnie z przewidywaniami. W szufladzie stołu w warsztacie znalazłam mnóstwo rysunków i szkiców Basieńki, wśród nich zaś trzy spięte razem i zakreślone ołówkiem, niewątpliwie owe wybrane. Przypięłam do deski nowy arkusz astralonu i zaczęłam nowy wzór, któremu zachłannie przyglądał się debil za oknem. Mąż nie przysparzał kłopotów, zachowywał się normalnie, jak mąż, unikał mnie równie starannie jak ja jego i prawie go nie widywałam. Wróciłam do równowagi i odzyskałam nieco trzeźwości intelektu.
Po czym zaczęłam się dziwić.
Ogłupiony najpierw oryginalnym romansem pana Palanowskiego, potem zaś paniką i zdenerwowaniem umysł wznowił wreszcie działalność. Coś mi tu zaczęło nie pasować.
Udawanie Basieńki przychodziło z podejrzaną łatwością. Gdyby mąż widywał mnie tylko od czasu do czasu na ulicy, w kieckach, które zna i wie, że do mnie należą, nawet gdyby widywał mnie z bliska, pomyłka byłaby zrozumiała. Wyglądałam absolutnie jak Basieńka, codziennie przed wyjściem z pokoju porównywałam twarz w lustrze z twarzą na jej fotografii, trzymając się ściśle wskazówek charakteryzatora. Ale w końcu twarz to nie wszystko, człowiek posiada rozmaite indywidualne cechy…
Dziwiąc się, jakim sposobem on nie rozpoznaje kantu, równocześnie miałam wrażenie, że to wcale nie jest to, czemu powinnam się dziwić, i w ogóle nie o to chodzi. O coś innego. Coś tu jest takiego, czego nie umiem rozszyfrować, a co sprawia, że wszystko razem wydaje się nienormalne i nie w porządku…
Zmywałam po sobie w kuchni, starannie omijając naczynia użyte przez męża, kiedy nagle wetknął głowę w drzwi.
– Gdzie żelazko? – spytał obojętnie.
Nóż i widelec wyleciały mi z ręki. Znów to samo…! Nie miałam najbledszego pojęcia, gdzie może być żelazko, tak samo. jak do tej pory nie odkryłam miejsca ukrycia przyborów krawieckich. Poczułam, że na nowo ogarnia mnie popłoch. W żywe kamienie przeklęłam Basieńkę za idiotyczny pomysł pochowania wszystkiego i przed nim, i przede mną.
– Tam, gdzie powinno być – powiedziałam z irytacją. – A jak nie, to gdzie indziej. Masz oczy i możesz sobie sam poszukać.
Mąż spojrzał ponuro, zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wzruszył ramionami i wycofał głowę.
Dokończyłam zmywania i przystąpiłam do szukania żelazka. Co, u diabła, Basieńka mogła z nim zrobić? Może również wyrzuciła je za okno, tak jak talerze, i teraz leży gdzieś tam w ogródku, rdzewiejąc…? Cokolwiek z nim uczyniła, powinnam to wiedzieć, ponieważ Basieńka to ja.
Mąż zaniechał zadawania mi głupich pytań i szukał również, usiłując te poszukiwania ukryć przede mną. Z równą starannością usiłowałam swoje ukryć przed nim. Obydwoje poświęciliśmy się jednakowym wysiłkom, aż pod wieczór żelazko przybrało monstrualne rozmiary i wypełniło świat.
Badając po raz dwudziesty zakamarki kuchni usłyszałam, jak mąż wszedł do przedpokoju i zaczął grzebać w szafce pod klatką schodową. Postanowiłam go przeczekać. Rumor rozlegał się dosyć długo, wreszcie ucichł, odczekałam chwilę ciszy, po czym, przekonana, że mąż się oddalił, wyjrzałam do holu.
Stał nad odkurzaczem, ścierkami i szczotkami wywleczonymi z szafki, niczym obraz nędzy i rozpaczy i drapał się po głowie, trzymając w ręku okulary. Na mój widok zmieszał się okropnie, w oczach mignęła mu panika, pospiesznie włożył okulary i zaczął wpychać wszystko na powrót do szafki.
– Oczywiście! – powiedział zgryźliwie. – Nie ma także tego… No… W ogóle nic nie ma!
Wiadomo było, że nie nic nie ma, tylko żelazka. Stałam jak słup soli, śmiertelnie zdumiona, ponieważ przyszło mi nagle na myśl, że on się mnie boi. Najwyraźniej w świecie boi się mnie równie panicznie, jak ja jego, boimy się siebie nawzajem, gdzie w tym sens, gdzie logika? Zrozumiałe, że ja, ale dlaczego on…?!
Usiłowałam zastanowić się nad tym, ale żelazko zbijało mnie z tematu. Żeby oni pękli oboje, i Basieńka, i pan Palanowski! Niezdolna oderwać się od przeklętego przedmiotu, z rozpaczy postanowiłam je znaleźć drogą dedukcji, chociaż wątpiłam, czy tej idiotce dedukcja da radę. Mąż uciekł z holu. Stałam nadal i myślałam.