Żelazko powinno znajdować się tam, gdzie się prasuje, razem z deską do prasowania. Deski do prasowania także nigdzie nie widziałam, a nie ma co mówić, od żelazka jest większa i nie wszędzie się zmieści. W tym domu na ogół jest gosposia, gosposia prasuje, jeśli nie w kuchni, to gdzie? Przecież nie w piwnicy i nie w łazience! Gdzie może prasować gosposia…? Oczywiście w służbówce!
Odzyskałam zdolność ruchu. Deska do prasowania stała jak byk w służbówce za szafką, ustawiona pionowo, żelazko znajdowało się obok, na półeczce. Omal nie poleciałam do męża podzielić się z nim radosnym odkryciem, na szczęście przyhamowała mnie następna trzeźwa myśl.
Żelazko istotnie znajdowało się tam, gdzie powinno się znajdować, a zatem dlaczego on nie mógł go znaleźć? Nie wie, że ma w domu gosposię czy co?… Załóżmy, że nigdy niczego sam nie prasował, nawet portek, załóżmy, że o poczynaniach gosposi nie ma pojęcia i w ogóle się nimi nie interesuje, załóżmy, że to żelazko było mu potrzebne pierwszy raz… W porządku, możliwe, że nie wiedział, gdzie stoi. Szukał, też w porządku, mógł szukać, ale dlaczego w takim strachu przede mną?!
Umysł mi się zmącił, w żaden sposób nie udawało mi się tego zrozumieć. Przyszło mi do głowy, że może on robi coś nielegalnego, popełnia jakieś machlojki, kanty, nadużycia, diabli wiedzą, co jeszcze, i boi się, że Basieńka to wykryje. Ten telefon od Wiktorczaka, z którym nie chciał rozmawiać w mojej obecności… Albo może wie, że Basieńka to wcale nie ja, to znaczy ja to wcale nie Basieńka, tylko ja, nie boi się Basieńki prawdziwej, ale boi się fałszywej, a swoje domysły z niezbadanych pobudek ukrywa, udając, że bierze mnie za swoją prawdziwą żonę i boi się, żebym nie wykryła, że udaje…
Poczułam, że od nadmiaru tego bania się i jego przyczyn sama lada chwila oszaleję. Zagmatwałam się w rozważaniach. Coś w tym wszystkim było przeraźliwie dziwnego…
Wychodząc na spacer natknęłam się u stóp schodów na tego nieszczęsnego, wystraszonego, denerwującego półgłówka i drgnął we mnie cień litości.
– Oczywiście, żelazka nie znalazłeś? – powiedziałam ze wzgardą. – Przecież mówiłam, że jest na swoim miejscu. W służbówce. Nie wiem, gdzie masz oczy i rozum.
– Nie widziałem – mruknął półgłówek, spojrzał na mnie ponuro i ukrył się w kuchni.
Ze spaceru wróciłam dość późno, bez żadnych złych przeczuć, całkowicie zaprzątnięta jednym tematem, mianowicie rozmyślaniami o żonie blondyna z autobusu. Spotkałam go na skwerku już trzeci raz i wylęgło się we mnie przekonanie, że włóczy się tam wieczorami, ponieważ jest z nią pokłócony. Innych powodów przechadzki nie umiałam znaleźć.
Otworzyłam drzwi, weszłam do holu i w progu pokoju ujrzałam męża, ponuro nadętego i patrzącego na mnie okropnym wzrokiem. Założył ręce po napoleońsku i wydawał z siebie jakiś dziwny, bulgoczący pomruk. Mimo woli zatrzymałam się, cokolwiek zaniepokojona, nie wiedząc, co to ma znaczyć. Mąż wykonał gwałtowny wypad jedną nogą do holu.
– Ladacznico!!! – ryknął znienacka grzmiącym basem.
Zdrętwiałam. Rozmaitych rzeczy mogłam się spodziewać, ale przecież nie czegoś takiego! Cóż go napadło?! W bezgranicznym osłupieniu wytrzeszczyłam na niego oczy, w ogóle nie pojmując tej osobliwej inwokacji.
Mąż cofnął nogę, wykonał wypad drugą, wyglądało to zupełnie jak ćwiczenia gimnastyczne, machnął rękami, przez moment robił takie wrażenie, jakby sobie usiłował coś przypomnieć, wreszcie pogroził mi pięścią.
– Lafiryndo!!! – zawył, dla odmiany dyszkantem. – Ja wiem wszystko!!! Nie będziesz szargać mojego nazwiska po rynsztokach!!!
Zbaraniałam do reszty. Jakich znowu rynsztokach, na litość boską?! O co mu chodzi, o tę wilgoć na skwerku? Błoto jest, istotnie, ale szargam w nim nie żadne nazwisko, tylko obuwie Basieńki… Urżnął się czy co…? Patrzyłam na niego niebotycznie zdumiona, nie mogąc tych cyrków do niczego dopasować, co gorsza, niepewna, co z tym fantem zrobić. Wziąć udział w awanturze, zawrócić i uciec, obrazić się…? Żadnych instrukcji w tej kwestii nie dostałam…
– Mam dość twoich gachów, nie zniosę tego dłużej!!! – szalał mąż, nie ruszając się z progu pokoju. – Jesteś moją żoną!!! Zabiję bydlaka!!! Zabiję!!!…
Bydlakiem w niebezpieczeństwie mógł być tylko pan Palanowski. Jako Basieńka powinnam chyba zaniepokoić się o całość amanta i ułagodzić męża… Prawowity władca ryczał nadal niczym ranny bawół, rozpraszając mnie i przeszkadzając zebrać myśli.
– Zamknij się!!! – wrzasnęłam znienacka jeszcze przeraźliwiej niż on. – Ludzie usłyszą!!!
Mąż urwał nagle w pół słowa i znieruchomiał z pięścią uniesioną do góry. Spadły mu okulary, złapał je i poprawił na nosie. Z niesmakiem popukałam się palcem w czoło i ruszyłam w kierunku schodów.
– W ogóle nie zamierzam rozmawiać z tobą takim tonem – oświadczyłam godnie i z urazą. – Po żadnych rynsztokach nie chodzę, przestań się wygłupiać. Dziwne jakieś maniery…
Zaczęłam wchodzić na górę, w połowie schodów odwróciłam się.
– Jeżeli ci się coś nie podoba, możesz się ze mną rozwieść – dodałam zachęcająco. – A wulgarne awantury stanowczo sobie wypraszam.
Mąż odzyskał zdolność ruchu i nawet jakby się ucieszył.
– Rozwód sobie wybij z głowy – powiedział normalnym głosem z wyraźną satysfakcją. – A tych wielbicieli to ja ukrócę. Dobrze wiem, co robisz.
Nie raczyłam mu odpowiedzieć, bo wszystko razem było bezdennie idiotyczne i pozbawione jakiejkolwiek logiki. Jeżeli wie, co robię, nie powinien się czepiać, bo nie ma o co. Być może nasyłane na mnie typy, których zresztą dotychczas nie widziałam na oczy, z nudów sobie coś uroiły, on zaś im uwierzył. Dojdzie do tego, że nie daj Boże blondyn na skwerku odezwie się do mnie i dostanie po pysku…
Przez dwa dni nie odzywaliśmy się do siebie wcale. Trzeciego dnia mąż przerwał ciszę.
– Jadę zaraz do Łodzi – oświadczył bez wstępów, zajrzawszy do mojej części warsztatu. – Bądź uprzejma zawieźć mnie na dworzec.
Nie protestowałam, powiedział to bowiem takim tonem, jakby wożenie go na dworzec należało do równie niewzruszonych zwyczajów jak podróże z rysunkami do Ziemiańskiego. Dworzec, chwała Bogu, wiedziałam, gdzie jest. Poza tym kilka godzin świętego spokoju bez napięcia, bez pilnowania twarzy, bez peruki na głowie wydało mi się wytchnieniem zgoła niebiańskim. Jeśli go nie zawiozę, gotów nie pojechać.
– Kiedy wracasz? – spytałam po drodze z nadzieją, że może dopiero za tydzień.
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Jak zwykle, jutro. Bardzo rano, o świcie.
To mnie nie ciekawiło, o świcie nie działam. Jechałam bardzo wolno, żeby go nie zdenerwować, żeby broń Boże nie zrezygnował z podróży.
– Pospiesz się, jeszcze musze kupić bilet – powiedział ze zniecierpliwieniem i nagle jakby się zreflektował. – To znaczy, jedź powoli! Nie pędź tak, nikt cię nie goni!
Nie zamierzałam akurat teraz przekonywać go, że niechybnie zwariował i sam nie wie, czego chce. Spełniłam pierwsze życzenie, co sprawiło, że aż do dworca Centralnego trzymał się z całej siły tablicy rozdzielczej na zmianę zamykał i wytrzeszczał oczy, pojękiwał i syczał.
– Powinieneś jeździć na tylnym siedzeniu – zauważyłam z niechęcią, zatrzymując się przed dworcem.
– Po co? – zdziwił się, nagle wyzbyty lęku, najwidoczniej zaprzątnięty już czymś innym. – A…! Nie, na tylnym jest gorzej. Do jutra.