Изменить стиль страницы

*

Były garaż został podzielony na dwie części. W większej urzędował mąż z pomocnikiem, mniejsza, z wysoko umieszczonym oknem, tym samym, po którym właziłam, stanowiła miejsce pracy żony. Na stole rozpięty był arkusz astralonu z rozpoczętym wzorem, bardzo prostym, złożonym z kółek i półksiężyców.

Siedziałam przy tym stole nad robotą, której kontynuacja nie przedstawiała dla mnie najmniejszych trudności, i rozpamiętywałam dotychczasowe klęski i osiągnięcia, usiłując przy okazji stłumić ognistą zawiść, jaka ogarnęła mnie o poranku na widok wnętrza pokoju Basieńki. Umeblowanie tego wnętrza wydało mi się wstrząsające. Mogłam pogodzić się, ostatecznie, z wiszącym na ścianie genialnym, bezbłędnym lustrem, mogłam jej darować srebrne, rokokowe świeczniki, mogłam przeboleć biureczko, szczególnie, że dla mnie byłoby za małe, i kręcony fotel, ale nie mogłam odczepić się od komody. Całe życie marzyłam o posiadaniu komody, ta zaś, na domiar złego, była zabytkiem. Gdybym ją ujrzała w muzeum, bez wahania uznałabym ją za najprawdziwsze rokoko, nie wierzę jednak w prawdziwe rokoko w prywatnym domu, zadecydowałam zatem, że musi być imitacją. Jako imitacja zresztą też godna podziwu.

Obejrzałam ją dokładnie, obeszłam dookoła na czworakach, bez mała obwąchałam. Nie była w najlepszym stanie, wymagała odnowienia. Zameczek jednej z szuflad był uszkodzony, a cała powierzchnia mebla miała liczne zadrapania, z których jedno, na boku, przypominało kształtem konika morskiego. Gryząca zazdrość sprawiła, że każdy najdrobniejszy szczegół przedmiotu marzeń utkwił mi w pamięci. Ta Basieńka miała doprawdy za dużo! I wielkie uczucia, i komodę, nie mówiąc o volvo, ja nie wiem, czy kobieta, która nie trzyma w domu cukru i soli, zasługuje na aż tyle!

Prostota wzoru pozwalała spokojnie zająć myśl czym innym, do roboty potrzebne mi były tylko ręce. Nie znane imię własnego męża dręczyło mnie nadal, udręka ta jednak nie tyle złagodniała, ile zeszła na drugi plan, zepchnięta przez komodę, szczególnie że od poprzedniego wieczoru męża nie widziałam na oczy. Dawał się słyszeć w pomieszczeniu obok, gdzie razem z pomocnikiem pracował ciężko i uczciwie. Miałam nadzieję, że może ów pomocnik odezwie się do niego w sposób wyjaśniający sprawę, powie na przykład "panie Kajetanie" czy "panie Hipolicie", czy może "panie Zenku", wszystko jedno, w każdym razie uda mi się z tego wywnioskować, co mu dali na chrzcie świętym, bo innego sposobu uzyskania informacji raczej nie widziałam. Przed przystąpieniem do pracy przeszukałam cały pokój na parterze w przekonaniu, że znajdę jakikolwiek dokument, papier, świstek, na którym będzie widniało imię pana domu, ale przekonanie okazało się błędne.

Upiorna gosposia idąc na urlop, posprzątała wszystko z nieludzką dokładnością. Zamiast imienia znalazłam zdumiewające ilości cukru w czterech naczyniach, poustawianych w nieoczekiwanych miejscach. Dwie cukierniczki stały w biblioteczce, wśród książek, jedna w barku, wśród alkoholi, a jedna pod telewizorem. Pomyślałam, że sól znajdę zapewne w pudle z odkurzaczem. Dodatkowo denerwowało mnie przeraźliwe skrzypienie drzwi, które musiałam w związku z tym zostawić otwarte, żeby nie anonsować piskliwym zgrzytem każdego swojego poruszenia,

Zajęta rozpamiętywaniami omal nie przeoczyłam pory udania się po zakupy. Odruchowo spojrzałam w okno, żeby sprawdzić, jaka pogoda, i na moment zdrętwiałam.

W oknie tkwiła jakaś gęba. Była to gęba tak koszmarna, że zanim przypomniałam sobie, iż wszelkie gęby, rozpłaszczone o szybę, robią nie najlepsze wrażenie, doznałam wstrząsu. Sama się zdziwiłam, że nie krzyknęłam, nie zemdlałam i nie dostałam natychmiastowego ataku histerii. W pierwszym momencie myślałam, że to mąż, co wydawało się jeszcze bardziej upiorne, bo ciągle słychać go było obok, musiałby się zatem rozdwoić, po chwili jednakże dostrzegłam różnicę. Gęba była szeroka, rozlazła, miała rudy koloryt i tępo, rytmicznie poruszała szczęką. Pozwoliła się przez chwilę – oglądać, po czym znikła.

Przemogłam zmartwiały bezruch. Z mocnym postanowieniem nie dać się sterroryzować gębami bez kadłuba wyskoczyłam na górę. Rzuciłam się do kuchennego okna, następnie do drzwi i zdążyłam jeszcze dostrzec właściciela gęby. Lazł powoli w głąb ulicy i robił wrażenie niedorozwiniętego, obszarpanego półgłówka.

Nie, to coś, w co się wdałam, to nie było spokojne życie. Nawet w samochodzie nie mogłam pozbyć się zdenerwowania, bo dokumenty Basieńki oczywiście wyleciały mi z głowy, zapomniałam zostawić je w domu i miałam przy sobie wszystko to, co groziło mi pięcioma latami mamra. Nigdy w życiu nie trzymałam się równie ściśle przepisów ruchu jak teraz!

Następny wstrząs miał miejsce późnym popołudniem, kiedy odwaliwszy godziny pracy wróciłam na górę. Już w przedpokoju usłyszałam telefon i nie mogąc w popłochu przypomnieć sobie, gdzie on u diabła stoi, pomyślałam wszystko na raz. Że chyba głupio będzie, jeśli pojawi się mąż i ujrzy, jak szukam tej machiny piekielnej po różnych meblach, że jeśli to do niego, powinnam go zawołać, a nie wiem, ja mu na imię, że jeśli ktoś wymieni imię, nie będę wiedziała, czy to nie pomyłka, że lepiej, żeby on odebrał, i że jeśli to do Basieńki, to już w ogóle nie wiem, co zrobić. Równocześnie nagła jasność poraziła mi umysł. Od tych amorów pana Palanowskiego musiałam chyba zgłupieć do reszty, skoro nie przyszło mi wcześniej do głowy, że przecież mam tu książkę telefoniczną, a w książce imię, nazwisko i adres…!

Telefon znalazłam od razu, na półeczce za stosem czasopism. Słusznie wydawało mi się, że stoi gdzieś nisko. Książka telefoniczna leżała obok, zawahałam się, co robić najpierw, i usłyszałam, że mąż zbiega ze schodów. Pojawił się w progu, zatrzymał się gwałtownie, spojrzał na mnie zaskoczony i poprawił okulary. Telefon dzwonił jak wściekły.

– Na co czekasz? – spytał mąż podejrzliwie. – Odbierz to!

Jeszcze czego! W jego obecności…?!

– Sam odbierz – odparłam wrogo, dostrzegając w tym najlepsze wyjście z sytuacji.

– Wykluczone! To na pewno do ciebie! Ja… tego… Życzę sobie posłuchać tej rozmowy!

Cofnął się nawet o krok do holu, prezentując tym niezłomny zamiar nieodbierania telefonu samemu. Chciałam zaprotestować, ale przenikliwy dźwięk okropnie mnie denerwował. Nie kryjąc wstrętu i odrazy podniosłam słuchawkę.

– Halo! – powiedział ktoś tam. – Dzień dobry pani, tu Wiktorczak. Zastałem męża?

Wiktorczak, stawiający sprawę tak jasno i zrozumiale, od razu wydał mi się sympatyczny. Doznałam niejakiej ulgi.

– Wiktorczak do ciebie – wysyczałam z satysfakcją, zasłaniając ręką mikrofon. – Tak, proszę bardzo, już podchodzi – dodałam do Wiktorczaka.

Na twarzy przyglądającego mi się pilnie męża wyraźnie mignął nagły popłoch. Zawahał się, otworzył usta, nic nie powiedział, z niechęcią podszedł i ujął słuchawkę. Wyglądało na to, że ten Wiktorczak jest mu jakoś bardzo nie na rękę. Stał z tą słuchawką i patrzył na mnie chyba z nie mniejszym obrzydzeniem niż ja na niego. Widać było, że ' czeka z rozpoczęciem rozmowy, aż wyjdę z pokoju. Gdzieś tam, na marginesie umysłu, coś mi się nagle zalęgło, uderzyła mnie dziwna zbieżność naszych pragnień. Ja też na jego miejscu czekałabym, aż on wyjdzie z pokoju…

Nie zależało mi na jego konwersacji z Wiktorczakiem, zabrałam mu sprzed nosa książkę telefoniczną i zachłannie rzuciłam się na nią w kuchni. W chwili kiedy znalazłam na kopy Maciejaków i szukałam właściwego, mąż pojawił się znowu, wtykając głowę w drzwi. Najwidoczniej zaczynał mnie natrętnie prześladować.

– Słuchaj… – zaczął niespokojnie i nagle urwał. Przyjrzał mi się nieufnie i jakby z rozterką, wskutek czego w środku zrobiło mi się niewyraźnie. Zaniepokoiłam się, czy nii się przypadkiem pieprzyk nie rozmazał.

– Słuchaj… – powtórzył. – Czego szukasz?

– Pralni pierza – odparłam bez namysłu, pamiętna swego prawa do dziwactw.

– Pralni czego…?!