– To czemu tak wrzeszczysz? – spytała znów babcia.

– Bo go nie znam – powiedziała dziewczynka.

– Każdy obcy to wróg? I tylko dlatego chcecie go zatłuc jak psa?

Babcia zażądała, by lekarz obejrzał rany Bezdomnego. Jednak włóczęga, który prócz nieartykułowanych jęków nie wydał z siebie ani jednego zrozumiałego słowa, nie pozwolił się dotknąć. Nikomu. Nawet babci. A widząc, że już nikt nie zamierza go bić, wczołgał się z powrotem do rudery.

– Czy on ma tam… zostać? – spytał niepewnie polityk.

– Mnie tam wszystko jedno, byle nie właził pod oczy porządnym ludziom – odrzekł dentysta.

– Niech siedzi. Pewnie i tak za kilka dni gdzieś polezie, jak to włóczęga – zakończył lekarz.

Babcia podeszła bliżej, ale na widok jej cienia Bezdomny, skryty w kącie, zakwilił jak ranny ptak, więc szybko się wycofała.

Odeszły obie z Panią Samą. Sama szła, jak zwykle drobiąc małymi kroczkami i nic nie mówiąc, ale rzucając ku babci spojrzenie, mówiące: “Też bym tak zrobiła, ale nie umiem”.

Pani Sama miała zapewne imię i nazwisko, lecz nikt się tym nigdy nie interesował. Była osobą mało ciekawą dla sąsiadów, a poza tym trzymała się od wszystkich z daleka. To Ewa wymyśliła dla niej określenie “Pani Sama” – i tak już zostało, choć nie do końca odpowiadało to prawdzie. Pani Sama miała w końcu psa, a raz na miesiąc, lub rzadziej, odwiedzał ją wysoki, chudy pan, którego mała Ewa szybko przezwała Panem Samym.

Babcia wróciła do domu, zostawiając w pół drogi przypadkową milczącą towarzyszkę.

Niemiłe zdarzenie szybko uleciało z pamięci mieszkańców, ale niechcący obróciło się na korzyść Bezdomnego: czując mimowolny niesmak do samych siebie, żaden z poważanych obywateli nie zażądał, aby policja przepędziła obcego z osiedla. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Bezdomny wyjątkowo tu nie pasował, a jednak jego akurat pozostawiono w spokoju. Zapewne dlatego, że ów obszarpany, nielegalny lokator nie czynił niczego, co wzbudzałoby sprzeciw mieszkańców osiedla. Był także inny powód – wstyd, który czaił się gdzieś na dnie ich podświadomości. Bezdomny był jak wyrzut sumienia, które można było uciszyć drobnymi aktami miłosierdzia. Prawie niczego bowiem od nich nie oczekiwał i niewiele przyjmował.

W dniu, w którym został odkryty, Bezdomny zgodził się wziąć tylko wodę i trochę chleba. Później pozostawiał nietknięte przynoszone mu kanapki z wędliną i naczynia z zupą; przyjął jedynie stare dżinsy dentysty i sweter lekarza oraz koc od Pani Samej. Gdy nie zabrał kołdry i poduszki, daru od biznesmena, wszyscy pojęli, że potrzeby tego dziwaka są niezwykle małe i że należy to uszanować. Bezdomny nie pozwolił też dotknąć swoich ran; widocznie sam obmył je wodą, którą tego pierwszego dnia przyniosła mu babcia, i nazajutrz nie krwawił.

Nieproszony gość został, a wszyscy tak się przyzwyczaili do jego niewidocznej, milczącej obecności, że uwierzyli, iż był tu zawsze.

Niewielu mieszkańców osiedla zauważyło, że niemal w tym samym czasie w dachu rudery, w zapadlinie utworzonej przez przegniłe gonty, uwił sobie gniazdo wielki Czarny Ptak. A już z pewnością nikt nie dostrzegł, że Czarny Ptak umiał być niewidoczny, zmieniać postać lub przebywać w wielu miejscach naraz.

Ave jako Anioł żywił się Światłem i był w pewnym sensie samowystarczalny. W pewnym sensie, gdyż to nie on stwarzał Światło. Z niepokojem stwierdził, że jako półczłowiek musi się też żywić czymś innym. Odkrył tym samym, że jest zależny od ludzi.

Nie będąc już Aniołem obdarzonym Mocą, Ave bał się ludzkich Istot. Początkowo bał się ich nawet bardziej niż Czarnego. O Czarnych, jak sądził, wiedział wszystko, o ludziach bardzo niewiele. Lecz przeczuwał to, jak bardzo są różni, jak zdumiewająco rozpięci pomiędzy Dobrem a Złem. W dodatku tam, gdzie Ave przebywał jako Anioł, Dobro i Zło były formami czystymi i rozłącznymi. Nie mogły się ze sobą mieszać, tworząc jakąś niepojętą trzecią siłę. Anioł był Aniołem, a Czarny Czarnym. Tu, na Ziemi, było wręcz przeciwnie. W jednej i tej samej ludzkiej Istocie tkwiły zarówno Dobro, jak i Zło; strona Światłości i strona Mroku. Każda z ludzkich Istot posiadała co najmniej trzy oblicza; trzecie powstało z przemieszania. Ave, choć był młodym i ufnym Aniołem, domyślał się, jak wiele złego mogą zrobić ludzie. Także jemu.

A jednak ludzie, przynajmniej na razie, zostawili go w spokoju. Ba, nawet usiłowali mu pomóc. Na szczęście potrzebował niewiele.

Był tylko półczłowiekiem, lecz nawet w tym nie miał wprawy. Początkowo w ogóle nie umiał chodzić. Gdy się już jako tako nauczył, każdy krok przecinał ciało ostrym bólem, promieniującym od nienawykłych do stąpania stóp ku plecom. Głęboka, poszarpana rana, ślad po rozłożystych, potężnych skrzydłach, już nie krwawiła, ale bolała przy każdym ruchu. Ave wiedział, że nigdy nie miała się zagoić, gdyż nie była zwykłą raną.

Aby uniknąć bólu, Ave najchętniej leżałby, zwinięty w kłębek, na chłodnej, wilgotnej trawie lub w głębokim cieniu pod dachem opuszczonego domostwa, ale wyczuł, że ludzie w swojej skomplikowanej, kłopotliwej dobroci mogliby mu wtedy zaszkodzić. Uznaliby, że jest chory, chcieliby mu pomóc; lecząc, zrobiliby z niego kogoś takiego jak oni sami i przyśpieszyliby jego Nicość. Dlatego niekiedy pokazywał się ludziom, żeby widzieli, iż nie dzieje się z nim nic złego.

A przecież działo się tylko złe. Ave umierał, choć inaczej, niż umierają ludzie. I nawet nie wiedział, jak umrze, gdyż na Drabinie wierzono, że Anioły są nieśmiertelne. Za to wiedział, kiedy to nastąpi: Ave umrze razem z małą ludzką Istotą, którą miał chronić.

Czarny był w pobliżu i żywił się Mrokiem. Mrok wciąż gęstniał. A Czarny milczał, jakby wystarczał mu widok strąconego Anioła. Więc obaj milczeli.

Ewa po raz pierwszy zobaczyła Bezdomnego, gdy wyszła z babcią na spacer, w miesiąc po powrocie ze szpitala. Jeszcze bolały ją żebra, ale już mogła chodzić, zaciskając zęby przy głębszym oddechu.

Najpierw ujrzała Bezdomnego siedzącego na progu rudery, a potem Czarnego Ptaka w jego gnieździe, skrytym pod zapadniętymi gontami.

– To kruk? – spytała.

– Gdzie? – rozejrzała się babcia.

– Tam, na dachu.

– Nie widzę – odparła zdziwiona starsza pani.

Bezdomny miał długie, skudlone jasne włosy, zakrywające pół twarzy, ale i tak było widać, że jego twarz jest blada, chuda i smutna. Dżinsy dentysty i sweter doktora były na niego zbyt duże i wisiały jak na strachu na wróble. W ogóle, zdaniem Ewy, wyglądał jak strach na wróble. Ewie wydało się także, że Bezdomny siedzi w cieniu skrzydeł Czarnego Ptaka, choć drewniany próg oblany był słońcem, a gniazdo Czarnego Ptaka znajdowało się kilka metrów dalej, skryte pod gontami.

Usiłowała spojrzeć w oczy obcego, ale zasłaniały je strąki włosów. Mimo to dziewczynka miała wrażenie, że on na nią patrzy. Czuła na sobie jego wzrok, inny niż spojrzenie ludzi. Przypomniała sobie, jak pewnego wieczoru w ciemnym ogrodzie tato schwycił ją w promień halogenowej lampy. Oblał ją wówczas krąg mocnego światła, wokół którego rozciągała się ciemność – i mała Ewa poczuła się zarazem bezpieczna i uwięziona. Wzrok Bezdomnego był jak halogenowa lampa w ciemnościach. I dziewczynka, zamiast się wystraszyć, poczuła chęć rozmowy z obcym.

– Jak masz na imię? – spytała.

– Zgubiłem imię – odparł, a prawie równocześnie z tą odpowiedzią Ewa usłyszała głos babci:

– Nie porozmawiasz z nim, to niemowa. Widzisz? Milczy.

Ewę przepełniło zdumienie: babcia nie widzi gniazda Czarnego Ptaka i nie słyszy, że Bezdomny mówi. A przecież gniazdo tu jest, włóczęga zaś odpowiedział na jej pytanie. Jednak zamiast wyrazić zdumienie, sama zamilkła, myśląc: “Widocznie on nie chce, żeby babcia wiedziała. Może życzy sobie, żeby to było Tajemnicą?”

I wtedy obcy wyciągnął nieśmiało rękę. Babcia i Ewa bezwiednie cofnęły się, lecz bezdomny powtórzył gest.

– Nie bój się – powiedziała po chwili babcia, trochę wbrew własnej woli, i leciutko pchnęła dziewczynkę w stronę wyciągniętej dłoni. – Zobaczmy, czego on chce.