– Uciekajcie! Szybciej! Szybciej! – krzyczała jak mogła najgłośniej, wiedząc, że nic więcej nie może zrobić.

Jednak skrzydlate Istoty, zajęte sobą, nie widziały małej Ewy i dziewczynka odczuła z tego powodu ulgę. Mimo wszystko trochę się ich bała. Odkryła, że walczące Anioły mają niewiele wspólnego ze skrzydlatą postacią o łagodnym obliczu, widoczną na obrazku znad jej łóżka. Odczuła strach, a jakiś wewnętrzny głos nakłaniał ją, by zawróciła; zarazem coś ciągnęło ją dalej i dalej, w ślad za przepływającą po nieboskłonie chmurą złocistobiałych i czarnoskrzydłych postaci. Kolorowe motyle czy ptaki wydawały się przy nich bezbarwne i szare, więc jak mogła zawrócić do domu i pozostawić ten niepowtarzalny widok?

A zresztą, czy można tego nie oglądać, skoro mama mówiła, że można je zobaczyć tylko raz w roku? Ciekawe, że babcia nigdy nie wspominała o corocznym przylocie mieszkańców Nieba, choć na pewno wiedziała o nich prawie wszystko.

“Dlaczego babcia nie pokazała mi ich wcześniej na niebie, tylko na obrazku?”, myślała z urazą, stale oddalając się od domu.

Las był coraz bliżej: ciemnozielona i nie wiedzieć czemu nagle groźna ściana na horyzoncie. Jeszcze wczoraj ten las wydawał się małej Ewie bezpieczny, a każda wyprawa do niego była czymś wspaniałym. Teraz narastał łopot anielskich skrzydeł, ich muzyka stawała się coraz bardziej złowieszcza.

Większość Aniołów już znikała za linią lasu. Białe wydawały się słabsze, lecz szybsze i z wyjątkiem kilku skutecznie umykały pogoni Czarnych. Lecz tych kilka, które wciąż zmagały się z atakiem Czarnych, miało jaskrawe plamy krwi na pajęczynowych szatach. Uciekały wolniej, szarpane i atakowane przez wrogów. Mała Ewa ujrzała, że Czarne wysuwają lśniące, podobne do orlich szpony i to one zadają rany słabnącym Białym Aniołom.

…nagle jedna z Białych postaci gwałtownie zniżyła lot, kierując się ku dziewczynce. Mała Ewa znieruchomiała, ogarnięta panicznym lękiem, że Anioł upadnie do jej stóp jak zestrzelona dzika kaczka lub spadnie wprost na nią. Jednak złocista istota spojrzała tylko w jej twarz szeroko rozwartymi oczami i małej dziewczynce wydało się, że słyszy łagodny, słabnący głos:

– UCIEKAJ…

…ale już w ślad za Białym, jak jastrząb za gołębiem, zapikował Czarny Anioł i schwycił go w swoje szpony. Starcie odbyło się tak blisko, że mogła dojrzeć ich oblicza: białe, zmęczone Białego i triumfujące, nienasycone oblicze jego prześladowcy. Czarny, trzymając Białego Anioła niedbale, choć mocno, jak rozszarpanego ptaka, spojrzał na Ewę przenikliwymi oczami i dziewczynka doznała uczucia bólu. Ten ból miał także kolor czerni.

– TO TY…! – zaśmiał się bezgłośnie, trochę zdziwiony, a mała Ewa po raz wtóry pomyślała, że jest tak piękny, iż jego uroda przyciąga i nie pozwala oderwać oczu. Potrząsnął Białym Aniołem, z którego skrzydeł oderwało się kilka śnieżnobiałych piór i pofrunął dalej, dzierżąc niedbale swą ofiarę.

– Puść go! – krzyknęła rozpaczliwym głosem. Czarny obejrzał się z szyderczym, ale pięknym uśmiechem i przyśpieszył lot.

Wkrótce Anioły zniknęły z zasięgu wzroku małej Ewy, widziała już tylko spokojną ścianę lasu, ale spoglądając w niebo nie zauważyła wielkiej, głębokiej, przykrytej gałęziami sosny pułapki na leśną zwierzynę, wykopanej przez miejscowych kłusowników. Potężny wilczy dół, najeżony w środku drewnianymi palami, w który miał wpaść jeleń lub dzik – za kilka minut znalazła się w nim przerażona Ewa. Przed jej oczami rozwarła się wówczas czeluść tak czarna i bolesna jak oczy Czarnego Anioła.

…ale nim to się stało, dziewczynka szła z głową zadartą do góry, daremnie wypatrując na niebie frunących Aniołów. Zniknęły. Wszystkie. Niebo było teraz błękitne, czyste i puste – i tylko wiatr, wzbudzony przez anielskie skrzydła, wciąż złowieszczo przyginał konary drzew. Mimo to szła wciąż dalej i dalej, zbliżając się krok za krokiem do kłusowniczej pułapki przysłoniętej gałęziami choiny.

Czarny Anioł trzymał Avego zakrzywionymi szponami i uśmiechał się, błyskając diamentowymi zębami. Drugą ręką wyrywał puszyste, złotobiałe pióra. To bolało. Bardzo. Z ran na plecach Avego sączyła się krew, a pióra wirowały nad lasem, opadając powoli ku ziemi.

Czarny dmuchnął – i powiał magiczny wiatr. Wzbił pióra wysoko i porwał ze sobą. Żadne z nich nie miało prawa znaleźć się na Ziemi, planecie Ludzi. To co anielskie, przynależało do Nieba. Także Ave, choć nie miał już sił, musiał pomóc swemu wrogowi i nie dopuścić, by pióro, nawet najmniejsze, trafiło w ręce człowieka. Prawa Niebios obowiązywały także przegranych. Ave dmuchnął więc resztką swej Mocy i pióra frunęły w górę, w wir magicznego wichru.

…lecz jedno z nich, nie zauważone przez żadną z szybujących istot, opadło niżej i teraz płynęło tuż nad lasem, to wzbijając się, to opadając, jak puch z mlecza. Nieuchronnie zmierzało ku Ziemi, choć jeszcze wciąż unosiło się ponad drzewami. Tego uciekającego pióra nie widział nawet jego właściciel, Ave, jeszcze przed chwilą posiadacz dumnej pary anielskich skrzydeł, a teraz kaleki pół anioł i pół człowiek, z ziejącą na plecach krwawą raną.

Czarny zaśmiał się i puścił to zmaltretowane ciało, by opadło gdzieś w lesie, bezwładne jak szmaciana lalka, skazane na Nicość. Nikt nigdy nie rozpozna Anioła w tej pokaleczonej istocie, więc nie miało znaczenia, gdzie Ave dotknie Ziemi.

Ave spadł na Ziemię w głębi lasu dokładnie w tej samej sekundzie, w której mała Ewa wpadła do głębokiego kłusowniczego dołu. I w tej samej sekundzie przed oczami obojga rozwarła się czarna bolesna czeluść. Czarny zaś poszybował wyżej, wysoko, bardzo wysoko, ku sobie tylko wiadomemu miejscu – tam, gdzie lądują Czarne Anioły.

Jeszcze jedna ludzka Istota, tracąc Anioła Stróża, została skazana na kaprysy losu. Czarny zaś śmiał się, ukazując diamentowe zęby i patrzył triumfująco prosto w Słońce. Nie spostrzegł, że jedno anielskie pióro opadło na Ziemię, tuż za lasem, w głębokim, wilczym dole, koło bezwładnej rączki nieprzytomnego dziecka.

– Gdzie Ewunia? – spytała babcia, wchodząc wieczorem do domu córki. Babcia nie miała za grosz zaufania do sposobu, w jaki nowocześni rodzice wychowywali swoje dzieci. Toteż nie wierzyła, że córka lub zięć w porę oderwą się od zajęć, by Ewie podać kolację, umyć ją i położyć do łóżka. Babcia mierzyła mijający czas zegarkiem, a jej córka i zięć pracą, której rytm bardzo często nie miał nic wspólnego z rytmem dnia i nocy.

“Dobrze, że mieszkam tak blisko”, pomyślała starsza pani, przypominając sobie noc, gdy przebudziła się koło drugiej, a w oknach stojącego na wzgórzu domu córki wciąż widać było światło. Wystraszona, że stało się coś złego, przebiegła przez drogę w nocnej koszuli i szlafroku. Anna tkwiła w pracowni, ugniatając brudnymi dłońmi glinę, a jej mąż siedział zgarbiony przed komputerem, wpatrując się w ogromne, odległe światy. Mała Ewa zaś bawiła się, siedząc na podłodze w salonie wśród rozrzuconych kosmetyków matki. Od tego czasu babcia zjawiała się w ich domu zawsze między szóstą a siódmą wieczorem, a wychodziła, gdy wnuczka zasypiała.

– Gdzie Ewunia? – powtórzyła teraz cierpliwie, patrząc, jak córka modeluje jakąś potworną, wielką głowę z ustami otwartymi do krzyku. Otrząsnęła się na widok wyrazu tych glinianych warg. “Obrzydliwe. Ale jakie prawdziwe. One naprawdę krzyczą”, pomyślała z mieszaniną uznania i niechęci. Lubiła sztukę jasną, pogodną, taką, która dawała nadzieję i zapas radości na następny dzień.

– Ewa bawi się w ogródku – odparła zdawkowo Anna, nie odrywając wzroku od modelowanej postaci.

– Nie widziałam jej. Jest już zmrok – powiedziała babcia. Córka milczała, najwyraźniej nie słysząc.

Zagryzając wargi, babcia poszła do gabinetu zięcia. Jan siedział z nosem utkwionym w komputerze.

“TO powinni leczyć”, pomyślała babcia. – Gdzie mała Ewa? – powtórzyła pytanie.

– W swoim pokoju – odparł odruchowo Jan i dalej manewrował myszką; ekran zamigotał i Jan przemieścił się z Nowego Jorku w USA do Melbourne w Australii.