Bezdomny zakwilił jak ptak i zaczął splatać i rozplatać swoje długie włosy. Ewie wydało się, że przez ułamek chwili dostrzegła po raz pierwszy jedno z jego oczu: wielkie i błękitne jak niebo. Lubiła kłaść się czasem na łące i spoglądać w nieskończoną przestrzeń ponad ziemią. Miała wtedy uczucie, że błękit nawarstwia się, to znowu rozrzedza, granatowieje lub ucieka gdzieś w szaroniebieski przestwór. To właśnie przypominało jej odsłonięte na moment jedno oko Bezdomnego. Moment był tak krótki, że zaraz doszła do wniosku, iż to jej się tylko zdawało. Wszak nikt z ludzi nie miał takich oczu. Takie oczy nie istniały. Oczy, jak by powiedział tato, to precyzyjny mechanizm optyczny, nie zmieniają kolorów i wbrew pozorom, a także poetom, nie mają głębi.

– Skąd tym razem przyjdzie to COŚ, co mnie prześladuje? I jak mam się zachować? Co zrobić z bólem, jeśli jest większy, niż można znieść? Co zrobić ze Złem, które gdzieś blisko się czai? – pytała go, ale bardziej samej siebie.

– Musisz je oswoić. Spróbuj, to nie powinno być trudne, gdyż Zło bywa samotne i nieszczęśliwe – powiedział Bezdomny.

– Znowu mówisz! – ucieszyła się. – Nie rozumiem, co znaczy “oswoić Zło”. Wytłumacz… – Ale on milczał i nie powiedział więcej ani słowa.

Czarny Ptak odleciał w dniu, w którym Ewa straciła przytomność. Przed jej oczami rozwarła się taka sama bolesna czerń jak wówczas, gdy osiem lat temu wpadła do wilczego dołu. I stało się to równie nagle. Stała przy oknie, zastanawiając się, dlaczego świat wokół niej, wcześniej tak kolorowy, nabiera szaroburych barw, gdy nagle ta szarość zgęstniała, ściemniała i rozlała się przed jej oczami.

Anna była w tym czasie w swojej pracowni i pierwsza ujrzała, że Czarne Ptaszysko podrywa się do lotu i ciężko uderzając wielkimi skrzydłami, znika na horyzoncie. Odprowadzała je wzrokiem, póki nie stało się małym, czarnym punkcikiem, a potem, szczęśliwa i pełna ulgi, pobiegła do pokoju Ewy. Przebiegając przez korytarz, dostrzegła przez okno Bezdomnego. Biegł spocony, bardziej brudny niż zwykle, z włosami zmierzwionymi jak ptasie gniazdo; mocno kulejąc, dobiegał do ich płotu. Na prośbę córki nigdy go nie przepędzała, choć nieraz miała na to ochotę. Także Jan, widząc wspartą o płot brudną, skudloną głowę, już tylko się krzywił i wzdychając, szedł do komputera, by skryć się w sterylnie czystym bezkresie internetowego świata.

– Dlaczego on tak biegnie? – pomyślała z nagłym lękiem Anna, po czym otwarła drzwi do pokoju córki, chcąc podzielić się z nią dobrą wiadomością: “Ptak odleciał! Wszystko w porządku! Odleciał!” I nagle ujrzała, że jej córeczka leży bezwładnie na podłodze tuż koło okna. Jakby, upadając, chciała jeszcze dać jakiś znak Bezdomnemu.

W szpitalu nikt się już nie dziwił, gdy karetka pogotowia przywoziła tę znajomą dziewczynkę. Dotąd lekarze zawsze żartowali, że “do wesela się zagoi”, a żartowali tak, gdy zszywali Ewie rozbitą głowę, wkładali do gipsu nogę, robili rentgen złamanej ręki. Tym razem, po wstępnych badaniach, lekarz nic nie powiedział. W milczeniu przeglądał wyniki analizy krwi, oglądał jakieś wykresy, wpatrywał się w rządki cyfr i znaków na monitorze komputera.

– Do wesela się zagoi, prawda? – usiłowała dodać sobie odwagi Anna, choć nie cierpiała tego banalnego żarciku. Była sama w gabinecie lekarza, gdyż jej matka z Janem siedzieli przy Ewie, która odzyskała już przytomność i ze zdziwieniem mówiła:

– …ależ nic mi nie jest! Tym razem naprawdę nic mi nie jest! W każdym razie nie czuję żadnego bólu, ani nie widać, żeby mi coś było. Puśćcie mnie!

Babcia modliła się w głębi duszy, żeby jednak to COŚ było widać. To, co widać, łatwo jest leczyć. To, czego nie widać, jest stokroć gorsze, gdyż skryte głęboko wewnątrz organizmu, może czaić się podstępne, złe, triumfujące.

– Do wesela się zagoi, panie doktorze – znów błagalnie zażartowała Anna w gabinecie lekarza.

– Zrobimy jeszcze jedną serię badań. Nigdy nic nie wiadomo. Teraz wyszło tak, jutro wyjdzie inaczej. Może lepiej. Organizm ludzki jest pełen niespodzianek – odparł doktor wymijająco.

– Co to znaczy, że “wyszło tak”? – dociekała Anna, bojąc się usłyszeć odpowiedź.

– Być może… ale podkreślam, że nie ma żadnej pewności – zaznaczył lekarz, nabierając oddechu. – Otóż niewykluczone, ale tylko niewykluczone…

– Niechże pan to z siebie wyrzuci! – krzyknęła Anna, zaciskając dłonie.

– Niewykluczone, że to może być białaczka – powiedział szybko, jakby chciał pozbyć się tych słów jak najprędzej. W gabinecie zapadło przeraźliwe milczenie.

– Co mamy robić? – spytała szeptem Anna, gdy milczenie trwało i zdawało się krzyczeć.

– Nic. Na razie nic. A potem być może też nic. Bo jeśli to białaczka, a nie jakieś… jakieś chwilowe zawirowanie organizmu… Otóż jeśli to jest TA białaczka, ta jej odmiana, o której myślę, no to… no to ona w zasadzie nie poddaje się leczeniu.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – wyszeptała Anna.

– Chcę powiedzieć, że wszelkie próby leczenia przemieniłyby ostatnie miesiące życia, dziewczynki w straszliwą, nie kończącą się torturę, która i tak by jej nie uratowała. Takie jest moje zdanie. Być może specjalista powie coś innego, ja jestem tylko lekarzem ogólnym. I mówię to, co myślę i co sam zrobiłbym, gdyby szło o moje dziecko – powiedział lekarz z udawanym spokojem.

– Co by pan zrobił? – powtórzyła Anna, jakby nie rozumiejąc słów, które przed chwilą padły. Bo nie rozumiała ich. Jej umysł nie dopuszczał do siebie ich sensu.

– Pozwoliłbym jej umrzeć – wyszeptał człowiek w białym fartuchu.

– Pozwoliłby jej pan… – Anna urwała. Nieuchronność tego zdania zaczęła do niej powoli docierać. Jej nogi stały się ciężkie jak dwa młyńskie kamienie, brzuch i serce przeszywały ostre fale bólu, odbierając powietrze płucom, w gardle stanęła jakaś obca, wielka, dławiąca kula. Gdy ta kula już miała ją udławić, Anna spazmatycznie nabrała powietrza – i zrozumiała, co powiedział lekarz. Wydał wyrok śmierci na Ewę. Mało tego, odebrał wszelką nadzieję. Nie można było zrobić NIC, aby temu przeciwdziałać. Ta świadomość kładła się na Annę ciężarem winy.

“Gdybym umiała się modlić…”, pomyślała, “gdybym umiała, ale nie umiem, choć chyba tylko to mi zostało”.

– Pozwolimy jej umrzeć bez niepotrzebnych cierpień – powiedziała Anna do Jana i matki, gdy znaleźli się w domu. – I nie powiemy, co jej grozi.

Ewa leżała w swoim pokoju na górze, zmęczona badaniami. Chciała spać, choć jeszcze nie zapadł wieczór. Rodzina rozmawiała już ponad godzinę, tłumiąc łzy i ściszając głosy, w strachu, by jakiś dźwięk czy niespokojne słowa nie dotarły do pokoju córeczki.

Było ciepłe, jesienne popołudnie i włączony wentylator szumiał cicho, mieszając powietrze skrzydłami. Skrzydłami…? Skąd skojarzenie ze skrzydłami? Z wielkimi, śnieżnymi, puszystymi skrzydłami, które otulają dziecko, chroniąc przed wszelkim złem? I nagle babcia, wsłuchana w dźwięk wentylatora, szepnęła cicho:

– …bo to jest tak, jakby ona w ogóle nie miała swojego Anioła Stróża.

– Och, przynajmniej dziś nie mów tych bredni! – zaczął ostrym, agresywnym tonem Jan, lecz zaraz urwał i dodał cicho: – Przepraszam cię, mamo, jestem taki zdenerwowany. Ale zrozum, przecież to nie średniowiecze… za rok wchodzimy w dwudziesty pierwszy wiek! Nie chodzi o jakieś idiotyczne Anioły, ale po prostu o medycynę. Żaden Anioł jej nie uratuje! Za to pewnego dnia naukowcy niewątpliwie odkryją lekarstwo na ten rodzaj białaczki. Tyle że wtedy… wtedy… dla naszej Ewy może być za późno.

Jan skrył łzy gdzieś głęboko, tkwiły tam i gryzły jak drobinki szkła. Anna zdusiła je w gardle. Tylko po twarzy babci łzy płynęły i płynęły, nie tamowane, zatrzymując się w każdej zmarszczce.

I wtedy usłyszeli nagle tupot bosych stóp na drewnianych schodach i głos dziewczynki:

– Co powiedziałaś, babciu? Powtórz to…

Wszyscy troje podskoczyli nerwowo ku schodom i przybrali nienaturalnie pogodny wyraz twarzy. Babcia zaczęła udawać, że kicha, i stąd w jej ręce znalazła się chusteczka, którą przyłożyła do oczu.