Bezdomny jakby wyczuł, że dzieje się z nią coś złego, gdyż odtąd codziennie przychodził w pobliże jej domu. Omijał główne uliczki osiedla i szedł przez łąki ścieżką, wiodącą wzdłuż zadbanych ogrodów przylegających do domków. Wlókł się jak kaleka lub człowiek, który od nowa uczył się chodzić.
“Jest bardzo chory”, pomyślała Ewa, czując, że mimo to nie ma prawa wzywać lekarza czy zmuszać obcego, by zgodził się iść do szpitala. “On by tego nie chciał, tak jak ja”, pomyślała.
Bezdomny przychodził, przywierał twarzą do ich drewnianego płotu i patrzył w okna pokoju małej Ewy. Próbował robić to jak najdyskretniej. Ale Ewa codziennie dostrzegała jego skudloną głowę i najpierw dziwiło ją to, potem przejściowo irytowało. Lecz później uświadomiła sobie, że przecież to jej w ogóle nie przeszkadza. Za to może on potrzebuje bliskości ludzi?
Tato z początku też się denerwował:
– Czemu jakiś obcy ma mi zaglądać w okna?
– On nie zagląda. I niczego nie widzi. Mamy przecież firanki. A ty wciąż siedzisz przy komputerze i też niczego nie widzisz. Nie przeszkadzacie sobie – uspokoiła go córka.
Babcia usiłowała stanąć po stronie ojca, a nawet chciała zabronić Bezdomnemu wystawania pod ich domem; uważała, że w ten sposób obcy przekracza ustalone reguły współistnienia: miał prawo pozostawać na osiedlu, ale nie wolno mu było się narzucać. Lecz on nie rozumiał, czego od niego chcą, i uparcie trwał przy swoim. A ponieważ nie robił niczego złego i o nic nie prosił, wszyscy przywykli do jego dziwactw i pogodzili się z nieproszonymi odwiedzinami.
Gdy tak patrzył zza płotu w okna pokoju Ewy, wiedziała, że cierpliwie czeka, aż ona uspokajająco kiwnie dłonią, da mu znak, że wszystko w porządku albo że mogło być gorzej. Na przykład, że wprawdzie ma sześć szwów na głowie, gdyż spadła ze schodów, lecz przecież mogła mieć wstrząs mózgu; albo że wpadła pod auto, lecz uszkodzony ma tylko bark. Lub że w ogóle nic się nie dzieje; jest tylko słaba, czarne motyle szamocą się w jej głowie, jakby pragnęły odzyskać wolność.
Gdy Ewa dawała mu z okna znaki, widziała, jak westchnienie ulgi wznosiło jego chudą klatkę piersiową i poruszało garbem na plecach.
– Bez domu, bez rodziny, bez pracy, kulawy, niemowa, niedorozwinięty i na dodatek garbaty. Dlaczego tyle zła naraz spadło na jednego człowieka? Za co? – babcia zadawała sobie retoryczne pytania, kręcąc głową.
Ten garb dostrzegli dopiero niedawno, gdy Bezdomny zaczął przychodzić pod ich dom. I gdy zamienił obszerny sweter dentysty na letnią koszulę po dziadku Ewy.
Jednak nikt nie był na tyle spostrzegawczy, by zauważyć, że gdy na suchej gałęzi wiśni przysiadał Czarny Ptak, Bezdomny nigdy nie przychodził. Widząc z daleka mroczny kształt, tkwiący nieruchomo na konarze, obcy zatrzymywał się na ścieżce, którą zmierzał w stronę domu Ewy, a potem zawracał.
Czarny Ptak pojawiał się teraz rzadko, ale zawsze, jak z uporem twierdziła Anna, zapowiadał nieszczęście. Anna nadal go nie znosiła, ale od czasu gdy wyrysowała go w szkicowniku, jakby “odczarowała” jego wpływ na własne samopoczucie. Już go się nie bała, choć nadal wierzyła, że przysiadał na gałęzi wiśni na dzień lub dwa przed kolejnym wypadkiem Ewy. Jan w to oczywiście nie wierzył i w pojawieniu się ptaka nie widział żadnej złej wróżby.
Na prośbę żony Jan ściął suchy konar, Anna zaś, z nieznanym sobie uczuciem gniewnego triumfu, spaliła go w kominku. Ptak jednak pojawił się nazajutrz i wybrał sobie inną gałąź. Zaczęła usychać tego samego dnia. Już pod wieczór różowe kwiaty zwiędły, a zielone liście zszarzały. Drzewo najwyraźniej też nie lubiło jego obecności.
Wiosna gwałtownie i bez ostrzeżenia przeszła w kolejne lato. Różowe kwiaty opadły, ustępując miejsca małym, twardym owocom, które wysychały, nim zdołały dojrzeć.
Natrętna bliskość ptaka już od dłuższego czasu niepokoiła Annę bardziej niż zwykle. Pewnego ranka rozchyliła firanki, by zobaczyć, jaki dzień wschodzi za oknem – i zamiast błękitu, przesianego zielonością liści, na pierwszym planie ujrzała złowieszczą, nieruchomą sylwetkę. Miała nadzieję, że ptaszysko wkrótce odfrunie. Lecz tkwiło na gałęzi aż do nocy. Gdy nazajutrz się obudziła, wciąż tam było. Minęły kolejne trzy dni – było nadal.
– Przecież on musi coś jeść, pić… Dlaczego nie odlatuje? – irytowała się, ale Jan uśmiechał się pobłażliwie. I dziwił się, że jego rozsądna żona tak podatna stała się na zabobony.
Babcia też nie lubiła ptaka. Ewa udawała, że go nie widzi, lecz nie cierpiała go z całego serca. Dziwiła się tylko, że babcia dostrzega ptaszysko tylko na ich wiśni, że nie zauważa go nigdy w ruderze obok Bezdomnego. Ewa zaczęła podejrzewać, że ptak zna jakieś sztuczki, że umie być niewidzialny, a może nawet przebywać w paru miejscach naraz. To, że teraz był tu, na ich drzewie, nie oznaczało, że zniknął z dachu rudery.
Jan, widząc, jak bardzo ów czarny stwór irytuje żonę, zaofiarował się odrąbać kolejny konar wiśni, ale tym razem zaprotestowała sama Anna: przecież wiśniowe drzewo nie jest winne tej ponurej i złej obecności! A zresztą, co by to pomogło.
– Nawet gdybyś je całe ściął, to ptak usiadłby na kominie – stwierdziła z bezsilną złością.
Ptak tkwił na drzewie od parunastu dni. Anna próbowała go płoszyć, uderzając drągiem o pień; po raz pierwszy ucieszyła się silną burzą, jaka przeszła nad osiedlem, lecz ulewny deszcz, który jej towarzyszył, tylko nieznacznie zmoczył lśniące czarne pióra nienawistnego stworzenia.
– A najgorsze jest to, że nic złego się nie dzieje – zwierzyła się Janowi.
– Czemu najgorsze? – dziwił się Jan logice żony.
– Bo ten ptak zapowiada nieszczęście, a to oznacza, że tym razem będzie ono wyjątkowo duże – wyszeptała Anna.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie umiała skoncentrować się na pracy. Tym razem pod jej dłońmi powstawało coś tak beznadziejnego, że czuła wstręt do swego dzieła. Siadała więc coraz częściej w pokoju Ewy i milcząco wpatrywała się w córkę. W czasie jej nieobecności brała do ręki dziecięce przytulanki (wszystkie wciąż tu były, choć Ewa przestała być “małą Ewą”), jakby szukając w nich odpowiedzi na niepokojące pytania. Widok pluszowych misiów, różowych panter, kudłatych piesków uspokajał ją, gdyż ukazywał bezpieczny upływ czasu. Mała Ewa dostała tego misia, gdy miała roczek, a pieska rok później; dziś miała już prawie trzynaście lat i jakoś – mimo ciągłych wypadków – miała się dobrze. “To przejdzie z wiekiem…” – powtórzyła jak zaklęcie swoje wielekroć powtarzane już zdanie. Zaczynała wierzyć w przesądy, w dobre i złe życzenia, jakby to one miały przynieść ratunek.
Także babcia przyzwyczaiła się z okazji codziennej, wieczornej wizyty spoglądać najpierw na drzewo wiśni, z niepokojem wypatrując ciemnego, ponurego kształtu. Był. Nieruchomy. Czarny, a zarazem opalizujący mnogością głębokich, soczystych barw.
“Wygląda tak, jakby kradł barwy świata, by mu dodać smutku i szarości”, mruczała babcia do siebie i w deszczowe dni groziła ptaszysku swoją parasolką. Ale ptak patrzył na nią koralikami swych nieruchomych, wypukłych oczu – i ani drgnął.
Powoli przemijało lato, a on wciąż był.
Ave już wiedział, że TO nadchodzi. W gęstniejącym Mroku malutki płomyczek pełgał coraz słabiej, a drewniane koraliki traciły ciepło. Czarny przybrał, tym razem na dłużej, wygodną dla siebie ptasią postać, pod którą był nierozpoznawalny przez większość ludzkich Istot, i zadomowił się na drzewie w ogrodzie jego małej podopiecznej. Dlaczego ludzie go nie widzieli? Może nie umieli rozpoznać Zła, a w takim razie mieli też kłopoty z wyborem?
“Jak to możliwe?”, przeraził się Ave. “Czemu Światłość nie umie temu zaradzić? A może nie chce? Może pozostawia wybór ludziom, a oni dokonują go właśnie tak, nie inaczej? Gdyż Czarni są wszędzie, w tysiącach postaci i w mnogości głosów, które szepczą do nich dniem i nocą?”
Ave, gdy jeszcze był Aniołem, też umiał zmieniać postaci. Ale nie robił tego tak często jak Czarny, a przemiana następowała wolniej. Czarny mógł zmieniać się błyskawicznie, przeobrażać we wszelkie możliwe formy, żywe i martwe, a niekiedy nawet stawać się tłem. Jako tło był najgroźniejszy. Wtedy na pewno pozostawał niezauważony.