– Chcę ją przejrzeć – mówi.

– Jeszcze pan nie czytał? A ten Chłopiec… Pana dawny pacjent, wie pan, on znowu…

– Wiem – ucina sucho Jon.

Chłopiec zabił już wielu ludzi. Ofiary dobiera bez celu i motywu, przypadkowo, jakby ważne było tylko to, że zabija. Młodociany zabójca nie pasuje do żadnego schematu kryminalnych kronik: nie jest typowym seryjnym zabójcą – gdyż ci wybierają ofiary według pewnego klucza. Nie jest zwykłym psychopatą – gdyż tacy urządzają krwawą jatkę na ulicy, w supermarkecie lub u kogoś w domu. Nie jest przestępcą doskonałym – który zabijając, ma na oku konkretny cel: sprawdzenie swej doskonałości. Nie, Chłopiec zabija od niechcenia, niechlujnie, mimochodem, tak jakby kopał psa, łamał gałąź rozkwitającego drzewa, rysował gwoździem karoserię auta. Zabija spokojnych urzędników, wracających po zmroku do domu, ich trasa bowiem przypadkiem zbiegła się z drogą Chłopca. Zabija beztroskie dziewczęta, które po zajęciach w college’u odłączyły się od koleżanek i zboczyły w ustronną alejkę w parku. Zabija staruszków, dzieci i ludzi w sile wieku, kobiety i mężczyzn; nie ma w tym żadnej prawidłowości i sensu.

“Zabija, bo lubi to robić” – stwierdziła telewizyjna dziennikarka, cytując opinię biegłych psychologów.

,,Zabija, bo chce pokazać społeczeństwu, że za nic ma jego normy, zasady, wartości, że nie podoba mu się świat, w którym żyje i wyraża w ten sposób swój protest” – napisał socjolog w gazetowym komentarzu.

“Gdyby zabijał mężczyzn, można by go podejrzewać o kompleks ojca; zabijanie kobiet świadczyłoby o nienawiści do matki. Niestety, niewiele wiemy o jego dawnych związkach rodzinnych” – oznajmiła pani psycholog z komendy policji.

“Zabija tak, aby było wiadomo, że to on – informuje policja. – Zawsze są jacyś świadkowie, którzy go widzieli i mogą bez trudu opisać jego chudą, wyniszczoną, młodzieńczą twarz. Byli też tacy, którzy słyszeli jego śmiech – głośny, szyderczy, trudny do zapomnienia”.

“Tak śmieje się ktoś, komu nie jest wesoło” – powiedziała w telewizji zapytana o zdanie gospodyni domowa, która była przypadkowym świadkiem kolejnego mordu.

“Chwilami mam odczucie, że on chce, aby go schwytano i położono kres jego działalności; że świadomie zostawia ślady, czeka na świadków. Bo on ma dość nie tylko tego, co robi, ale i siebie” – zasugerowała pani pedagog z poradni dla nieletnich.

– O Jezu… -jęknął ponownie asystent Jona, wycierając ze złością biurko, które lepi się od rozlanej, zbyt mocno posłodzonej kawy. Teraz lepią się też ręce młodego człowieka i przypadkowo dotyka nimi szafki, w której przechowywane są wysterylizowane narzędzia. – O Jezu! – krzyczy z nienawiścią wobec materii, która stawia mu opór.

Jon podnosi głowę znad gazety, którą czyta po raz drugi. Prawie nie ma dnia, aby jakaś gazeta, radio czy telewizja nie przynosiły nowych wieści o Chłopcu: że przedwczoraj znowu zabił, wczoraj widziano go w pobliżu szpitalnego budynku, a dziś dał sobie spokój, więc pewnie jutro…

– Dlaczego pan to mówi? – pyta nagle Jon.

– Co? – odpowiada pytaniem asystent, kopiąc w bok papierowy ręcznik i rozglądając się za jakąś ścierką lub gąbką, których jednak nie ma. – Co mówię, panie doktorze?

– O Jezu…

– Że jak? Nie rozumiem – dziwi się asystent, wciąż walcząc ze skutkami upuszczenia szklanki.

– Pytam, dlaczego wciąż powtarza pan “O Jezu”.

– Nie wciąż, tylko wtedy, gdy jestem naprawdę wściekły – odpowiada nieszczególnie zdziwiony asystent. Doktor Jon słynie z zadawania dziwnych pytań, może dlatego, że bierze na siebie zbyt wiele trudnych operacji i na ogół jest przemęczony. Przecież to normalne, że wszyscy ludzie po kilka lub kilkanaście razy na dzień mówią “O Jezu”, gdy ich coś zirytuje lub zdarzy się im coś przykrego! Chyba lepiej, niż gdyby mówili,,o, kurwa!”. Brzmi bardziej elegancko.

– Idę – oświadcza Jon, zdejmując zielony chirurgiczny fartuch splamiony w paru miejscach kawą, a w paru innych krwią. Podchodzi do umywalki, żeby jeszcze raz przemyć ręce; głupi nawyk chirurga – mycie rąk po wielokroć w ciągu dnia, czasem bez potrzeby. Jak Piłat. (Skąd przyszedł mi do głowy Piłat? – dziwi się lekarz. I czemu męczę tego asystenta głupimi pytaniami o zwykłe potoczne powiedzonko? Moje pytanie zabrzmiało jak wyrzut. Dlaczego? Co mnie obchodzi, jak on przeklina, gdy rozbije szklankę, potknie się na schodach, drzwi przytrzasną mu palce lub rzuci go dziewczyna?).

– Musi pan uważać – stwierdza życzliwie asystent. – Chyba pan wie, że ten Chłopiec chce pana zabić.

– Bzdura – stwierdza sucho Jon.

– A jednak siostra przełożona, wie pan, ta z kardiochirurgu… ona mówi, że gdy morderca…

– …Chłopiec – poprawia go Jon.

– …gdy ten Chłopiec – morderca był naszym pacjentem, miał do pana jakieś pretensje, choć nikt nie wie o co.

Jon kręci głową, zirytowany, ale asystent nie zrażony ciągnie:

– Przecież policja dała panu ochronę! Chodzi za panem dwóch detektywów w cywilu!

Tak, chodzi za nim dwóch detektywów w cywilu i właśnie dlatego Jon musi znowu wymykać się tylnym wyjściem, przez szpitalną kuchnię i obrzydliwe, zaszczurzone podwórko. Gdy zamyka za sobą drzwi lekarskiego gabinetu, ostatni raz słyszy, jak asystent wściekle wrzeszczy: O Jezu…! – i prawie równocześnie rozlega się charakterystyczne brzęknięcie. Pewnie rozbił następną szklankę. Młodym ludziom, zaraz po studiach, zawsze trzęsą się ręce, gdy asystują przy pierwszych w życiu operacjach. Ciekawe, że krew indywidualnego człowieka, krojonego na szpitalnym stole, wciąż robi wrażenie – a krew tysięcy ludzi, zabijanych w coraz to nowych wojnach, wszystkim jest obojętna.

Krople krwi przerażają, hektolitry działają znieczulająco – myśli Jon, przekradając się przez podwórko. Szczury przyciąga tu zapach skrwawionych bandaży i resztki ze szpitalnej kuchni. Szczury mają tu blisko ze swych siedzib, także blisko bowiem – raptem dwie ulice dalej – zaczyna się dzielnica biedoty. I właśnie tu Jon idzie szukać Chłopca. Szuka go bezskutecznie co dzień, od wielu miesięcy. Ma wrażenie, że Chłopiec wie, iż on go szuka; że cały czas jest gdzieś w pobliżu, patrzy na niego z jakiegoś mrocznego zaułka i śmieje się bezgłośnie na myśl, że to jednak on, Chłopiec, a nie Jon, wyznaczy porę spotkania.

Właściwie dlaczego go szukam? – dziwi się Jon, czując zarazem nieodparty przymus, by iść dalej. Odruchowo sięga ręką ku szyi i gdy jego dłoń trafia na mały skórzany woreczek, prawie od razu spływa na niego spokój. W woreczku, skrytym na piersi, szeleści zeschłe ziele. Dziwne ziele. Jon pewnego dnia zdjął z półki encyklopedię przyrodniczą i usiłował odnaleźć gatunek, grupę, rodzaj, z których pochodzi roślina – i nic nie znalazł. Szukał, gdyż nie mógł sobie przypomnieć, skąd wziął się na jego szyi ów woreczek, kto mu go zawiesił? W średniowieczu w takich woreczkach przechowywano relikwie. Dziś, gdy świat stał się w części bezbożny, a w części poddany wielu Bogom o różnych imionach, z paru setek Kościołów i z parunastu tysięcy sekt – woreczek najpewniej kryje jakiś pogański talizman. Wszak wraca moda na cuda i cudotwórców, na czary i czarowników, na magię i szamanów oraz na talizmany. Jon wciąż nie wie, co kryje w sobie woreczek, lecz w chwilach niepewności bezwiednie dotyka go ręką, jakby szukał w nim oparcia, odpowiedzi lub bezpieczeństwa. I zawsze znajduje spokój; choćby na chwilę. Więc zapewne jest to wyjątkowo skuteczny talizman. Szkoda, że nie pamięta, kto mu go dał.

Jon zmierza w stronę dzielnicy nędzy. Eleganckie domy szybko znikają. Jezdnie zaczynają butwieć od śmieci; matowieją błyszczące szyby okien, a świetliste żyrandole i wytworne lampy nie wiedzieć kiedy stają się gołą żarówką.

Na tej cienkiej granicy pomiędzy zamożnością a nędzą, przed wielką, przeszkloną witryną sklepu ze sprzętem audio-wideo, jak zwykle stoją ludzie. Na co najmniej stu telewizorach widać ten sam serwis informacyjny. Oglądają go przypadkowi przechodnie, którzy spóźnili się do domu i nędzarze z pobliża, przychodzący, by za darmo znaleźć rozrywkę.