– Dlatego włożyłeś strój Błazna – szepnął Jon. – Schroniłeś się w nim przed odrzuceniem.

– Zasłoniłeś się śmiechem, bo śmiech rozbraja wrogów – dodała Gaja.

– Tak. Bałem się wrogów moich rodziców, którzy byliby także moimi wrogami. Bałem się wygnania. I wiecznej tułaczki. Ale dziś urodziłem się na nowo. I jako nowo narodzony nie boję się niczego ani nikogo. Także Ezry – rzekł Ariel.

Gaja położyła dłoń na jego smagłej ręce. Jon przykrył ich dłonie swoją. Stary Isak uśmiechnął się nagle drżącymi wargami i położył na wierzchu swą suchą, zmarszczoną dłoń. Milcząc, patrzyli na siebie, a w tej ciszy słyszeli, jak śnieg wielkimi, mokrymi płatami otula dach nad ich głową.

– Ezra nic ci nie zrobi. Na razie nic. Być może wszystko będzie dobrze. Ale to zależy od wiatrów, jakie powieją, a one bywają zmienne, jak wiesz. Kiedyś w tym dzikim i pięknym kraju ludzie w długich sukniach szukali tylko chętnych, którzy by pokochali Boga Dobroci. Dziś szukają heretyków. Skąd mam wiedzieć, czy nie nadejdzie czas, gdy zaczną szukać Arielów? – szepnął wreszcie Isak. Uśmiechnął się słabo, pokiwał głową i opuścił ich dom.

Gdy Gaja przygotowała posłanie dla Ariela w jego izdebce, a potem przeszła do wspólnej z Jonem izby, jej mąż nachylił się ku przyjacielowi i szepnął:

– Pewnego dnia… sam będziesz wiedział kiedy, otrzymasz znak… otóż pewnego dnia powierzycie mego syna kapłanowi imieniem Ezra, a sami opuścicie to miejsce, przenosząc się tam, gdzie będzie bezpiecznie dla was obojga.

– Nie ma takich miejsc. Przynajmniej dla mnie. Zapomniałem o tym, rodząc się po raz wtóry. Ezra tego nie wymyślił, on mi to tylko przypomniał, więc go nie winię – szepnął Ariel.

– Są bezpieczne miejsca. Muszą być – powiedział cicho, lecz z przekonaniem Jon. – Być może są bezpieczne na krótko, ale są. Będziecie zatem wędrować. Wiecznie się tułać. I to wcale nie będzie tak złe, jak sądzisz. Gdy przemierzasz świat, wciąż zmieniając miejsca pobytu, ludzie wydają się lepsi. Powietrze jest lżejsze i czystsze, a trawa bardziej zielona, śpiew ptaków bardziej melodyjny, a zachody słońca za każdym razem inne. Gdy w porę powędrujesz dalej, unikniesz wojen, nie usłyszysz krzyku torturowanych ludzi. Wędrując razem z tobą, Gaja pozna wielki świat, a jest go tak bardzo ciekawa. Ja, Arielu, ten świat znam, choć nie wiem skąd i wolałbym go więcej nie oglądać. Chciałbym na zawsze zostać tu, w Puszczy. I tu zostanę. Wiem o tym. Tu powrócę u kresu swojej Drogi. Wam tego nie radzę. Ta Wioska niedługo przestanie być miejscem zagubionym w Puszczy, oddalonym od świata, bezpiecznym. Tę Puszczę wkrótce wytną. Wioska przybliży się do świata, albo odwrotnie: świat zbliży się do niej i ją pochłonie.

– Jonie, pora spać! Dla Ariela to także był ciężki dzień, musi wypocząć! – zawołała Gaja z drugiej izby.

– Wypocząć… – uśmiechnął się Ariel. – Ja muszę myśleć. Muszę wydobyć z niepamięci wszystko, co dotyczy mojej rodziny, sięgnąć do moich korzeni, o których zapomniałem. Może wieczna wędrówka to dobry sposób na ich szukanie. Na razie przywołałem tylko słony smak łez, ale przecież były tam też słodkie zapachy, rodzynków, migdałów, manny… Opowiem ci kiedyś o nich, bo zapewne nigdy ich nie widziałeś i nie zaznałeś takiej słodyczy. Masz rację, Jonie, świat nie ze wszystkim jest zły – dokończył półgłosem i zamknął drzwi swojej izdebki.

Nazajutrz Ezra, spotkawszy Ariela w Wiosce, spojrzał na niego chłodno i podziękował za pomoc w nauczaniu dzieci.

– Znajdź sobie inne zajęcie, przybyszu – powiedział młody kapłan. – Nauczanie maluczkich to zajęcie zbyt odpowiedzialne, by można je było powierzyć obcym.

– Nie będziesz miał ze mną żadnych kłopotów – przyrzekł Ariel kornym głosem. Z głębokich mroków swej pamięci wydobył dawno zapomniany ton głosu swego ojca, jakim przemawiał do wielmożów, wytykających mu obcość. Krnąbrny, szyderczy śmiech Błazna Ariel zmienił na nowy, dziwnie brzmiący w jego uszach wiernopoddańczy ton. Brzydził go, lecz równocześnie przypominał słowa, jakimi ojciec pouczał matkę: “Między wrogami mów szeptem, być może wezmą cię za przyjaciela…”

Jon, chcąc znaleźć Arielowi nowe zajęcie, zaofiarował się nauczyć go, jak się poluje w Puszczy i jak wyprawia się skóry dzikich zwierząt, lecz przyjaciel sam znalazł sobie zatrudnienie. – Moi przodkowie mieli talent do handlu. Sam zresztą sprzedawałem żarty, nie lubiłem rozdawać ich darmo. Mam pomysł na zajęcie, które przyniesie korzyści zarówno Plemieniu, jak i mnie – oświadczył.

Wkrótce przy jednej z wioskowych dróg stanęła drewniana buda, Ariel zaś zaczął gromadzić w niej to, czego potrzebowali na co dzień i od święta mieszkańcy Wsi. Kupował barwiony len i utkaną wełnę od kobiet z Wioski, miód od bartników, futra od myśliwych, świeże ryby od rybaków; przywoził z Miasta sól i kaszę, gliniane naczynia, żelazne garnki, zdobne paciorki i wstążki dla dziewcząt, a ostre noże dla mężczyzn.

– Cywilizacja – uśmiechnął się Jon, gdy ujrzał ten pierwszy w Puszczy kram z towarami.

– Wygoda – skomentowało Plemię, bezwiednie utożsamiając Cywilizację wyłącznie z wygodą.

– Chytrość – pomyślał nie bez racji Ezra, gdy pewnego dnia Ariel przywiózł z Miasta belę pięknej koronki i ofiarował ją młodemu kapłanowi, który bez oporu przyjął ów cenny prezent i przystroił ołtarz w świątyni.

– Myślałem, że Bóg Dobroci wolałby za ołtarz polny kamień, niż taki wystrojony stół – zastanawiał się głośno Jon, gdy odwiedził świątynię.

– Nie jest winą Boga ani jego kapłanów, że wierni wolą widzieć siłę i moc tam, gdzie kapie od złota, niż gdzie mech otula polne kamienie – powiedział mu Isak.

To właśnie stary kapłan, nie szaman, przypomniał Jonowi, że pora mu ruszać.

– Nigdzie się już nie wybierasz? – spytał niespokojnie pewnego dnia, spotykając Jona w świątynnym ogrodzie. Jon odruchowo dotknął malutkiego skórzanego woreczka na swojej szyi, w którym wciąż szeleściło ziele serdecznika niepospolitego.

– Zawsze z tym zwlekałem, a tym razem zwlekam ponad miarę – wyznał kapłanowi. Isak spojrzał mu w oczy i młody człowiek pojął, że starzec wie; że zna powód, dla którego Jon opóźnia ruszenie w ostatnią Drogę.

Ale dłużej nie można było zwlekać, choć z drugiego brzegu Rzeki nikt już nie wołał w mroźne noce. Jon udał się zatem do szamana. Czarownik nie opuszczał już namiotu, zwłaszcza że śnieg zasypał wszystkie ścieżki i Jon brnął nad Rzekę poprzez wielkie zaspy. Nikt z Plemienia nie odgarnął tej zimy śniegu od namiotu starca, choć jeszcze zeszłego roku ludzie chętnie go odwiedzali.

Przestali się bać, a wdzięczność ma najkrótszą pamięć ze wszystkich ludzkich uczuć – pomyślał Jon. Na śniegu zauważył tylko ślady drobnych stóp Gai, która co dzień nosiła szamanowi gorący posiłek. Ogień rozpalali mu Jon na zmianę z Arielem, lecz że nie miał kto go podtrzymywać, więc szybko wygasał.

Starzec leżał w łożu, przykryty futrami. Jego pergaminowa twarz sprawiała wrażenie tak drobnej i kruchej, że Jonowi wydało się, iż pod dotknięciem rozsypałaby się w pył, jak zwierzęce i ludzkie czaszki leżące u zbiegu Kamiennych Dróg.

– Czy naprawdę muszę wyruszać? Czy jest to jeszcze potrzebne? – spytał z nadzieją Jon. Czepiał się nawet nikłej szansy.

– Można porzucić konającego i odejść, nie sprawdziwszy, czy jeszcze żyje, czy już umarł? – odparł pytaniem na pytanie stary czarownik.

– Mój syn powinien narodzić się za kilka dni – szepnął Jon z bólem.

– Ktoś umiera, ktoś się rodzi, ciesz się – odparł szaman.

– Chciałem go zobaczyć choćby przez chwilę lub przynajmniej usłyszeć pierwszy krzyk – powiedział Jon, ze zdumieniem słysząc w swoim głosie rozpaczliwy żal. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że jest go tak wiele i że brzemię żalu może być tak ciężkie.

– Obiecuję ci tylko jedno… – zaczął szaman po boleśnie długim namyśle. – Usłyszysz głos swego nowo narodzonego syna. Dopilnuję tego. A zatem ciesz się, Jonie – powtórzył starzec z naciskiem.

I Jon pojął, że narodziny syna i nie chciana, lecz nieuchronna Droga to dwa wyróżnienia, jakie na niego spadły; powód do chwały, nie do rozpaczy, l Jon zrozumiał, że chwała leży czasem kamieniem na piersi, zamiast cieszyć, a przywilej jest jak korona cierniowa zamiast laurowego liścia.