Gdy podjął decyzję, nagle – w raptownym błysku pamięci – przypomniał sobie swoją przedostatnią Drogę i choć wokół było mroźno i biało od śniegu, ujrzał przed oczami jaskrawozielone palmy, a na twarzy poczuł gorący oddech Pustyni. I nagle przypomniał sobie swój płacz koło ogromnej Świątyni Świątyń, powód tego płaczu – i wiedział już, że właśnie płacz będzie ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszy. To chyba naturalna kolej rzeczy – pomyślał.
Woda w Rzece – gdy do niej wchodził – była lodowato zimna. Na niebie lśnił chłodny, obojętny księżyc. Jon wiedział, że za jego plecami, w kompletnych ciemnościach czuwa Gaja, obejmując dłońmi swój wypukły brzuch i nasłuchując do ostatniej chwili skrzypiących po zlodowaciałym śniegu kroków oddalającego się męża. Nie żegnali się w jakiś szczególny sposób. Gaja nie chciała pożegnań. Bała się ich. Jon mimo to zabierał w Drogę ciepło jej ciała i pośpieszny rytm serca swojego syna, wyczuwalny pod naciągniętą, jedwabistą skórą brzucha żony. Ten rytm przypomniał mu nagle szybkie, coraz szybsze bicie plemiennych bębnów, w które do utraty tchu uderzali mężczyźni z Plemienia w najdłuższą noc roku dla przebłagania starych bogów. Lecz rytuał ten także został już zarzucony przez mieszkańców Wioski. Wyczuli, że nie trzeba już błagać umarłych i umierających.
W swojej izdebce leżał Ariel, otwartymi oczami wpatrując się w ciemne, drewniane belki sufitu, gdzie widział rozsłonecznione dalekie kraje i coraz to nowe miejsca, które odwiedzać będą razem z tą piękną, choć teraz zrozpaczoną kobietą. Ariel już wiedział, dlaczego Jon ściągnął go tu z Miasta. Jon wszystko przewidział. Poza powtórnymi narodzinami niegdysiejszego Błazna. Ariel wiedział też, że w tej wiecznej tułaczce oboje z Gają wciąż będą przywoływać Jona – a w ich pamięci pozostanie on mocniejszy, rozumniejszy, bardziej wrażliwy, a przede wszystkim wiecznie młody. Będzie młody nawet wówczas, gdy Gaja posiwieje, Arielowi zaś wypadną włosy i zęby. Oby starość dopadła ich w ciepłym i bezpiecznym kraju, w którym rozkwitnie ich pamięć, marzył Ariel, słuchając cichnących kroków Jona. Jon już dawno opuścił dom, lecz Ariel wciąż słyszał jego kroki.
Puszysta, chłodna biel pokrywała Puszczę prócz Kamiennej Drogi, jakby Królowa Śniegu osobiście zadbała o to, aby Jon w swej ostatniej wędrówce miał łatwy dostęp do Boga. Wśród oślepiającej jasności śnieżnego puchu Droga jawiła się jak wymieciona i Jon w świetle księżyca doskonale widział jej szczerby, dziury, pęknięcia. Dawna lśniąca gładź bezpowrotnie przepadła i było pewne, że wiosną w tych szparach zazieleni się trawa, zakwitną pierwsze kwiaty, młody dąb wychyli jasny, świeży czubek, w parę zaś lat później nikt nawet nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek biegł tędy uczęszczany trakt.
Mroczny, monstrualny posąg pośród otaczającej go bieli wydawał się większy niż ostatnio. Dopiero gdy Jon się do Niego zbliżył, stwierdził, że to złudzenie. Wyszczerbiony kamień nadal krwawił. Ran przybyło. Za to Bezimienny – wcześniej zakrywający spojrzenie wpółprzymkniętymi powiekami – teraz spoglądał w cztery strony świata wszystkimi parami szeroko otwartych, nieodgadnionych w wyrazie oczu, które w świetle księżyca lśniły jak krople żywicy. Bezimienny umierał z otwartymi oczami, stawiając czoło śmierci i oglądając do końca światy, które opuszczał. Jego krew też przypominała żywicę, była lepka i pachniała Puszczą. Nie tą kaleką Puszczą, którą zwyciężała Cywilizacja, lecz pradawną, królującą na potężnych obszarach Ziemi, nie dopuszczającą zwiastunów Cywilizacji.
– Wybacz… – wymamrotał Jon, wspinając się po wyszczerbieniach posągu. – Wybacz mi, bo to była konieczność. Tego potrzebowali ludzie, nawet jeśli Cywilizacja okaże się być mniej piękna, niż opisują w księgach…
– GRDBGHWGWZ – odpowiedział Bezimienny dudniącym głosem, który zabrzmiał na tyle groźnie, że Jon pojął, iż stary Bóg wytęża resztki swych słabnących sił (tak jak trafiony strzałą jeleń przed ostatecznym upadkiem).
– GRBDGHWGWZ – powtórzył Bezimienny, a echo poniosło ten dźwięk w Puszczę.
(Szaman obudził się w namiocie, słabo się uśmiechnął, a potem wyszeptał: Masz rację, Światowidzie… – ale nikt jego słów nie usłyszał, więc nikt nie dowiedział się, czy stary czarownik zrozumiał przed śmiercią mowę starego Boga, czy tylko tak mu się zdawało).
Jon stał na ramionach posągu, a raczej na szczątkach tego, co zostało z tych potężnych niegdyś, gładko obrobionych głazów. Bez zdziwienia dostrzegł, że tym razem może spojrzeć we wszystkie światy, w które patrzy Światowid i wybrać ten, do którego pragnie się udać. Bezimienny już nie dyktował warunków; pogodził się ze swoją śmiercią, lecz pragnął umierać, jak przystało na Boga, który zawsze wyraźnie prezentował swą płeć. Większość Bogów wstydzi się płci, udaje, że jej nie posiada – pomyślał Jon.
W zagłębieniach pod oczami posągu błyszczała woda niczym łzy. Może jednak Światowid całkiem nie po męsku płacze? Płacze, bo oczami wyobraźni wciąż spogląda w czas, gdy Kamiennymi Drogami wędrowało do Niego tysiące pielgrzymów, oddając Mu cześć i składając ofiary ze zwierząt, a czasem z ludzi? Płacze, bo to nie on żądał krwi; to ludzie z Plemienia Jona i z innych Plemion wymyślili, że Światowid jej potrzebuje. Więc płacze nie tylko dlatego, że umiera, że skończył się Jego czas; płacze, bo umiera jako Bóg okrutny, choć nigdy takim nie chciał być.
– Nie był okrutny, lecz zgodził się takim zostać, gdyż ludzie tego od Niego oczekiwali. To ludzie deprawują Bogów – mówi Jon głośno i równie głośno zastanawia się wśród tej śnieżnej, zimnej bieli: – Dlaczego to, co przyszło, miałoby być lepsze od tego, co było? I wtedy i dziś i za setki lat ludzie będą zabijać ludzi. Więc po co zmieniać wiarę w Bogów, skoro ludzie nie stają się od tego lepsi…? – myśli Jon i zaraz sam sobie odpowiada: – Cywilizacja. CYWILIZACJA. Niegdysiejsze bóstwa zagradzały jej drogę. Były jak wielkie, omszałe głazy, uniemożliwiające dostęp do Świata Wiedzy. Ludzie w długich sukniach, głosząc chwałę jedynego Boga (w tak różny sposób, raz ucząc miłości, innym razem nienawiści), jednoczyli kraje i państwa skłócone do tej pory różnymi imionami swych świętości i torowali drogę Cywilizacji. A bez niej świat stanąłby w miejscu.
Jon czuje, jak ziele serdecznika niepospolitego szeleści w woreczku na szyi. Już wie, do którego ze światów ma wrócić i po co. Królowa Śniegu wkrótce przestanie służyć swemu umierającemu przyjacielowi, choć zapewne znajdzie nowych sojuszników. Tak, ona będzie wciąż potrzebna, gdyż władcom światów zawsze będą potrzebni ludzie o chłodnych umysłach i sercach, których nie rozgrzeje miłość. Ale Chłopiec z soplem lodu zamiast serca nie może się dłużej męczyć. Był tylko narzędziem i Ten, który go takim uczynił (z bezwiedną pomocą Jona), już go nie potrzebuje. Chłopiec, czując się odrzucony, będzie czynić zło na oślep, na własną rękę i Jon musi go powstrzymać, gdyż bezmyślnego zła jest zbyt wiele. Wszędzie. We wszystkich światach. Czasach. O każdej porze.
– O, Człowieku… – myśli Jon z bólem. – Zwyciężyłeś z tyloma bóstwami i Bogami, ale przegrałeś z ludźmi. Czy o takie zwycięstwo Ci szło? O, Człowieku, jak mi Cię żal…
– O Jezu…! – krzyczy gniewnie asystent Jona, wypuszczając z ręki szklankę z kawą. Szkło rozpryskuje się na podłodze lekarskiej dyżurki, a ciemnobrązowy płyn chlapie na posadzkę i na zielone fartuchy obu lekarzy.
– Przepraszam – mamrocze młody człowiek do Jona. – Nie wiedziałem, że to wrzątek. Już sprzątam… Pan doktor ma jeszcze jakieś operacje, czy ta była ostatnia?
– Ostatnia – mówi Jon. – Wyjdę się przewietrzyć.
Asystent patrzy zdziwiony. Doktor Jon ma opinię człowieka, który rzadko opuszcza szpital. Jakby nie miał domu, tylko przystanek pomiędzy pracą a… A czym?
Asystent odwija rolkę papierowych ręczników i usiłuje usunąć skutki swego niedbalstwa. Słodki, ciemny płyn lepi się do jego fartucha i rąk, przesiąka na wylot przez cienką warstwę papieru. Asystent sięga po gazetę leżącą na biurku, lecz Jon wstrzymuje jego rękę.