Изменить стиль страницы

Autostrady:

podobno kiedyś w ogóle ich tutaj nie było, jak opowiadała babcia Irena. No, była jedna, jedyna, legendarna, pod Wrocławiem. „Poniemiecka”, mówiła babcia. Babcia Irena znała Polskę, gdyż jeździła z synem wszędzie, gdzie koncertował. „Nie było cię wtedy na świecie”, mówiła małej Ewie. Tata koncertował we fraku – prawdziwym fraku, własnym, uszytym na miarę przez przedwojennego krawca. Sprzedali go, gdy było pewne, że już nigdy więcej nie wyjdzie na żadną estradę. „Komu sprzedaliście?”, pytała Ewa. „Badylarzowi”, mówiła matka i zaraz dodawała: „Ale on już nie jest badylarzem, tylko biznesmenem”. Co robił badylarz? „Hodował warzywa w szklarniach”, wyjaśniała Teresa. „A biznesmen?”, pytała Ewa. „Też hoduje warzywa w szklarniach, ale jest ich więcej i są inne. Nie tylko pomidory, pietruszka i marchew, lecz także brokuły, cukinia, bakłażany i melony. Weź jakieś kolorowe pismo i poczytaj. Dziś mało kto daje przepisy na marchewkę z groszkiem, to dobre dla jakiejś garkuchni, jest za to cukinia z bakłażanem, awokado, brokuły. Bakłażan czy melon są eleganckie, a marchewka nie”, ekscytuje się Teresa, która wprawdzie ich nie kupuje, gotuje wciąż mrożoną marchewkę z groszkiem, ale swoje wie. Wchłania wszystkie porady z kolorowych pism, bo wciąż nie traci nadziei, że kiedyś jej się przydadzą. Kiedyś.

Ewa nadal nie pojmuje różnicy między badylarzem a biznesmenem, za to może wyobrazić sobie krainę bez autostrad. Gdy chodziła do szkoły podstawowej, pojechali raz do Krakowa, aby obowiązkowo zwiedzić Wawel i autobus toczył się powoli wąską, pełną zakrętów drogą. Zapadał zmierzch i Kraków wyskoczył tuż za jednym z zakrętów, ale trudno było uchwycić granicę pomiędzy miejscem, w którym się zaczynał i tym, gdzie się kończył. „Gdy jechaliśmy kiedyś z Janem autostradą do Amsterdamu, miasto błyszczało z daleka tak, że wydawało się, iż rozciąga się nad nim wielka, różowa kopuła pełna światła. Myślałam, że jestem gdzieś w kosmosie i zbliżam się do obcej, nieznanej planety. A autostrada grała silnikami samochodów jak cała orkiestra. I brzmiała jak Wagner”, opowiadała babcia Irena.

Kilka lat temu do miasta dotarła wieść o budowie w pobliżu autostrady i wznieciła sprzeczne emocje. „Boże, żeby zbudowali ją tak blisko, bliziutko nas, najlepiej, żeby przecięła miasto na pół, wtedy wreszcie zaczęłoby się tu jakieś życie”, mówiła podekscytowana Teresa. Jan nerwowo śledził we wszystkich gazetach doniesienia o tej budowie i pewnego dnia z ulgą powiedział przy obiedzie (makaron z pomidorowym sosem, odgrzewany z poprzedniego dnia): „Autostradę wytyczają obwodnicą i nas ominie”. Ewa nie wiedziała, czy ma się tym martwić, jak matka, czy cieszyć, jak ojciec. „Nie jest dobrze mieszkać przy autostradzie”, powiedziała babcia Irena. „Dobrze jest mieszkać u celu autostrady albo daleko od niej”.

Ewa zobaczyła tę nową autostradę, gdy chodziła do liceum. Wybrały się z paroma koleżankami do krakowskiego kina, na Titanica. Pieniądze na tę wyprawę dała jej babcia Irena, mama jak zwykle nie chciała. „Myślisz, że na poczcie zarabiają kokosy? a Titanica pokażą w naszym kinie za jakieś pół roku”. Titanica rzeczywiście pokazali i mama wróciła do domu rozszlochana. „Ach, ten DiCaprio…” wyjąkała, wyciągając z torebki kolejne chusteczki higieniczne. „Ten okręt naprawdę zatonął, a razem z nim 1500 osób, a DiCaprio wciąż żyje”, zauważył ojciec, ale matka tylko machnęła ręką. „Tragedia jakiegoś okrętu nie byłaby nic warta, gdyby nie ta wielka miłość, a ty jak zwykle nic nie rozumiesz, gdy w grę wchodzą prawdziwe uczucia”, stwierdziła. Ewa usiłowała wyłuskać spoza romansu dramat niezatapialnego transatlantyku, ale DiCaprio i Kate Winslet skutecznie jej w tym przeszkadzali.

Autostrada wyglądała całkiem inaczej niż w opowieści babci. Nie grała jak orkiestra silnikami samochodów. Te silniki huczały, wyły, warczały i Ewa nie słyszała w nich żadnej przyjaznej melodii. Wielkie tiry wymijały rozklekotany autobus i wtłaczały do środka duszący zapach spalin. Miasto nie wyglądało z oddali jak świetlista, różowa kopuła i nadal, mimo wielkiej, kolorowej tablicy z napisem „Kraków wita”, Ewa nie wiedziała, w którym miejscu on się zaczyna. Za to czuła się jak w gigantycznym garażu. Jej mętne, choć piękne wyobrażenie o autostradzie uratował kierowca autobusu: „To nie jest prawdziwa autostrada, tylko zwykła dwupasmówka”, powiedział z pogardą. „To dobrze”, pomyślała wtedy Ewa. „Może znajdę się kiedyś na prawdziwej autostradzie, we własnym szybkim aucie i jego silnik przyłączy się do tej orkiestry, o której mówiła babcia Irena”. Słuchając muzyki, dobiegającej z zamkniętego pokoju ojca, Ewa zastanawiała się niekiedy, który z utworów byłby podobny do szumu silników. „Na pewno nie Bach. I nie Debussy”, stwierdziła. Wagnera jeszcze wtedy nie rozróżniała, mimo że trudno byłoby go pomylić z kimś innym w jego próżnym patosie.

„Jeszcze kawałek, przystanek przed autostradą, a potem znajdę to miejsce i będę czekać. Ciekawe, jak długo. Marysia dowiedziała się, że on jeździ tędy we wtorki. Jeśli będę mieć szczęście, to doczekam się go za kilka godzin”, myśli Ewa.

Johnny Depp, ciemnowłosy chłopak z zielonego renault („Wojtek?”, myśli niepewnie Ewa), był kierowcą tira, który co wtorek przejeżdżał tędy w drodze z Rosji do Zielonej Góry, ku drugiej granicy, a przystawał właśnie tutaj, w jednym z przydrożnych moteli, które rozkwitły jak chwasty wraz z rozbudową autostrady. „Dlatego jeżdżą do naszej dyskoteki, bo mają blisko”, tłumaczyła Marysia.

Tak, to nie była prawdziwa autostrada, skoro swobodnie można było wędrować jej skrajem. Ewa widziała w telewizji prawdziwe trzypasmowe i dwukierunkowe trakty, pełne wiaduktów, ślimacznic, z szerokim pasem trawy lub z betonową przegrodą pośrodku i wysokimi barierami wzdłuż granic. Nie było tam zbyt wielu barów czy moteli, a tylko z rzadka rozsiane, lśniące stacje benzynowe. I nie stały przy nich tirówki.

Tirówki też zobaczyła pierwszy raz, dotąd słyszała o nich w telewizji. Stały wzdłuż autostrady, nieznośnie kolorowe i rozstawione prawie tak równomiernie jak drzewa. Co drugie, co trzecie auto zwalniało na ich widok – i Ewa zrozumiała, że w tej feerii kolorów jest metoda: tirówki musiały przebić upierzeniem jarmarczne reklamy. Przechodziła koło nich najpierw zaniepokojona, a potem spostrzegła, że ich wrogie spojrzenia obojętnieją, a nawet łagodnieją, na widok jej brzucha.

– One nie są złe, nie bój się. Robią, co muszą, widocznie ktoś to musi robić – szepnęła swemu brzuchowi i dodała po namyśle: – Skoro jest taki zawód, ktoś powinien go wykonywać.

– Jak zgubiłaś mężusia, to tu go nie znajdziesz – powiedziała jedna z dziewcząt tonem pozbawionym agresji i Ewa uśmiechnęła się do niej.

Teraz dopiero dostrzegła to, czego nie było widać z autobusu: niektóre z tych barów i knajpek były sklecone byle jak, z surowego, ledwo oheblowanego drewna, z innych obłaziła stara, byle jak położona farba. Napisy reklamowe ogłaszające „Bar Nonstop”, „Minibar”, „Cafebar”, karczmę „Całusek” lub „Saloon Johnny Nevada” i zachwalające taniość firmowych dań były wykonane po amatorsku, byle jak, zawierały ortograficzne błędy lub kusiły klientów kiczowatym rysunkiem cycatej dziewczyny o wyszczerzonych w uśmiechu zębach. Autostrada meblowała się chaotycznie, choć z energią, jak niezdecydowany posiadacz domu, którego pokoje zapełniają przypadkowo kupione antyki, nowoczesne „dizajnerskie” meble, zużyte rupiecie zgarnięte z wysypiska, a jarmarczność i wielkomiejskość współżyją tu ze sobą jak bliźniaczy bracia.

Autostrada śpiewała głosem setek trąb i trąbek, grała koncert pełen dysonansów i zgrzytów.

– Śpij, nie słuchaj tego, nie warto – powiedziała Ewa.

Motel „Tir Nonstop” nie wyglądał inaczej niż jego sąsiedztwo – ani lepiej, ani gorzej. Otoczony był ogrodzeniem z gipsowych, gotowych elementów, miał szeroki, wybetonowany podjazd i wielki, zatłoczony parking.

Tiry, które tam stały, w pierwszej chwili wydały się Ewie podobne do siebie i przeraziła się, że nie rozpozna tego, którego szuka. Dopiero wpatrując się w te mechaniczne potwory, zauważyła, że różnią je nie tylko numery rejestracyjne, napisy z boku kabin, ale i kolory plandek lub karoserii.