Okej, nic nie mów – ona mówi i robi gest poprawiania poduszki – ja ci powiem, jak jest. Bo pewnie nie wiesz. To już nie jest wczoraj, to jest jutro. To znaczy dzień następny. Usiłowałeś popełnić samobójstwo. Ale odratowali cię. Niniejszym leżysz w szpitalu, a jak myśmy z Natą to się dowiedziały od Lewego, to zaraz Sztorm nas tu podwiózł. No to jesteśmy. Nata poszła teraz po pielęgniarkę. Jak wróci, to potwierdzi moje słowa.

To mówiąc, ona wyjmuje z torebki osprzętowanie bojowe, promocja piekła, poprawia sobie oczy, by były bardziej na czarno. Po czym zastanawia się chwilę, liczy coś, może kiedy dostanie okres, i ostatecznie decyduje się na pocałowanie mnie w policzek.

Nie musiałeś tego zrobić dla mnie – mówi, malując sobie na twarzy różne kreski kredką świecową wyjętą z torebki – nie jestem warta tyle cierpienia, bólu, zagubienia. Wiem, co musiałeś czuć, gdy wtedy odjechałam rowerem, pozostawiając cię samego ze zdeptanym kwiatem naszego uczucia niszczejącym na zgliszczach. Teraz to wiem: nie grałam fair, zraniłam cię, lecz gdy byłam wtedy ze Sztormem, to nie obchodziło mnie to, jaki on jest, bo on nie był taki jak ty.

Ja chcę coś powiedzieć, że to miło z jej strony, że o mnie wtedy myślała, ale zamiast tego z moich ust wydobywa się bańka, co spektakularnie pęka i się po mnie rozpryska, a może i nawet odłamki szkła idą Andżeli w twarz. Dochodzę do wniosku, iż w ostatecznym rozrachunku usta jednak mam, nie odkleiły się od reszty, za co serdecznie wszystkim dziękuję.

Cicho, bo Natasza idzie – mówi Andżela i zaraz łapska z powrotem na moje powieki, pełna gotowość do zdania służby, niby że cały czas je trzyma i neutralny temat. A wiesz? Bo niby ta wojna z Ruskimi została wczoraj załagodzona. Wiemy od Sztorma. Ma być podarowany statek, taki symbol przyjaźni, na którym polscy obywatele będą mogli jeździć na strefę bezcłową. A dla Rady Miasta bilety za darmo i barek. Dla uczniów i studentów zniżkowe na 37%.

Okej, Silny – dodaje Natasza, siadając mi na rękę. Ta franca tu zaraz przyjdzie, puści ci Eleni różne kawałki o słońcu, żeby cię trochę rozkręcić tu, bo ty nic nie gadasz. Albo inną zajebistą grecką piosenkarkę. Pizdę Gratis ze swym mężem z castingu Kutasem Gratisem.

I tyle ja widzę przez tę szparę, co mi raz to Andżela, raz to Natasza podtrzymują, istny poród kleszczowy przeprowadzony na żywca na moich oczach. Wtedy widzę jeszcze jakieś szwindle i matactwa w handlu bielą przed moim oczami, wszystko jest tak bardzo rasy białej, iż podejrzewam, że właśnie Izabela zapakowała mnie w papier śniadaniowy pergamin i że sam siebie niosę do szkoły na drugie śniadanie, że wokół wielki szept szelest idący echem po korytarzach. Co jakiś czas zapala się jarzeniówka i rozlega się wokół galeria twarzy w kamiennych bluzkach, gadające popiersie Andżeli, waza o twarzy Nataszy, muzeum interaktywne, autentyczny zapach autentycznego lizolu B, autentyczny szelest prześcieradeł. Tu postawimy łóżeczko, Magda – wapienne łóżeczko dla odlewu naszego dziecka, a tu sztuczny telewizor. Biali ludzie o białej krwi i mięsie też białym, bo drobiowym, wapiennym. I zero czerwieni, biały orzeł na białym tle, wojna pomiędzy rasą białą pod flagą biało-białą.

Ej, Silny – słyszę szept w całkowitej konfidencji i zostaję popchnięty bardziej w głąb łóżka, co mnie już nawet nie zdziwi. Gdyż jestem do niego szczerze przywiązany, jest moim dodatkowym organem w ramach kompensacji całej reszty narządów, które mi być może odpadły. Nie umieraj jeszcze, na razie jeszcze żyj. To ja, Magda.

Nie kłam – mówię lub też mi się zdaje być może, że mówię, granice są w płynie, granice są w proszku, przesypują się po planszy i nie wiadomo, czy jestem jeszcze na polu czerwonym, czy już na białym, lecz to nie obchodzi mnie. Gdyż ten lizak po obu stronach ma dla mnie smak całkowitej goryczy. Nie kłam, Magda, iż niby przyszłaś. W chuja mnie robisz, „jestem tu, Silny, przyszłam, ale prima aprilis i wcale mnie nie ma”. Koniec. Mogłaś przyjść.

Mogło być jeszcze wszystko dobrze. Ale nie przyszłaś.

No, Silny, głupku – mówi Magda wtedy i samodzielnie otwieram oczy bez udziału rąk. I przerażam się, bo rzeczywiście niby ona, ale może to tylko jej makieta, jej atrapa zakupiona dla mnie przez Barmana w zestawie ze strzałkami do rzucania. Palant z tego Barmana, czy on nie jarzy, że kurwa ja mam nogi i ręce w awarii, że oni mnie tu obwiązali różnymi rurkami i tylko dzięki temu jedynie trzymam się kupy. Zastanawiam się, jak ja na dłuższą metę będę w ten sposób żyć. Bo łaź teraz wszędzie z tym całym osprzętowaniem, butle jakieś, jakiś radar, kable się plączą pod nogami, poruszaj się teraz w promieniu metra od ściany, nurkuj w powietrzu na głębokość metra i jeszcze nie pomyl wtyczek, bo wtedy zwarcie i osobiste użyźnienie gleby.

Silny, to ja Magda – mówi Magda i macha do mnie ręką z odjeżdżającego autobusu na wakacje. To ja, Magda, wpadłam tak ot, pogadać. Kupiłam ci malborasy, mentole, pomyślałam, że się ucieszysz. I gazetę o motocyklach, „Świat Motocykli”, żebyś tu do reszty nie zdumiał.

Fajnie jest, myślę. Jedziemy autobusem. Mnóstwo pyłu jest, ale jest fajnie, silnik furczy, wszystko się trzęsie, białe pola, plantacja kredy, muzeum interaktywne, tyle zrobili pyłu, że nie widać eksponatów. Może to zresztą amfa unosi się w powietrzu, bo to jest akurat czas kwitnienia amfy, pełno pyłków lata w powietrzu, powszechna akcja narodowa alergia, zatrudnienie dla bezrobotnych.

Słuchaj teraz tak – słyszę ze strony Magdy – nie bądź, Silny, głupi. Nie daj się tak zrobić, przecież oni chcą tu z ciebie wyhodować rododendron sobie na korytarz.

Wtedy wyciąga z torebki „Świat Motocykli” i próbuje tak zrobić, żebym mógł sobie poczytać. Lecz co ona jedną rękę mi zaciska, to druga się rozwiera i gazeta więdnie. Wtedy Magda wyprowadzona takim moim zachowaniem z równowagi zdejmuje z półki radar, co do niego jestem podłączony i aż dziwię się, że jak ona go bierze, to mnie to nie boli. I buch mi go na brzuch, co aż prawie samego siebie z bólu wyplułem, lecz moje zdolności sprzeciwu są ograniczone.

Nikt nie skuma – szepcze mi Magda z otuchą i kładzie „Świat Motocykli” gazetę na radarze, co cały czas pika i być może jest to moje sztuczne serce, które teraz już zawsze będę musiał nosić ze sobą w reklamówce, to więc niech ona się z tym obchodzi ostrożnie, żeby nie zepsuć. Widzę teraz prosto przed twarzą różne literki idące przez strony do swojego mrowiska. I żałuję iż tak szybko się ruszają, bo to może jest tekst piosenki o mnie i moim bólu, którą mógłbym teraz wszystkim zaśpiewać. Lecz to jeszcze nie koniec tej modernizacji, gdyż Magda najwyraźniej zdecydowała się polepszyć moje warunki bytowe i sanitarne. Wyjmuje paczkę fajek już napoczętą i kategorycznym gestem wkłada mi jednego do ust, co on mi od razu wypada, ale ona go wtyka na powrót głębiej, prawie prosto mi do gardła.

Tu się nie pali – odzywa się słabo jakiś głos z daleka, zapewne automatycznie włączająca się akcja antynikotynowa, co zaraz powie, co sądzi na temat papierosów i ich skutków.

Jakiś problem? – mówi zaraz Magda głośno – ja pana nie częstowałam.

Wtedy Magda patrzy na mnie, widząc iż coś jest niezupełnie tak z tym paleniem.

Co oni chcą od ciebie, żebyś ty nagle zaczął mówić stereo i podbicie basów? – mówi, bierze i wyszarpuje ze mnie te wszystkie wtyczki od kabli, co ciągną się od mego nosa i z powrotem. Tak będzie ci dużo lepiej.

Wtedy jeszcze udaje mi się zobaczyć w przyspieszonym tempie, jak ona rzuca te rurki na podłogę, podpala mi papierosa, a potem już niewiele widzę. Gdyż raptem coś ciężkiego na mnie spada na klatę, być może kamień, być może to moja własna powieka, być może to wiatrak oderwał się z sufitu, a być może to po prostu jakieś urwanie chmury z drugiego piętra, śnieg łóżek i pacjentów. Lecz już nad tym nie myślę więcej, gdyż możliwość myślenia również nagle tracę, co symbolizuje ostatecznie mój regres w kierunku roślinności.