Tak sobie właśnie myślę, że chujowo zrobiłem, że jej ze sobą nie wzięłem. Bo teraz ona by mnie jakoś poprowadziła lub chociażby poprawiła mi ustawienie rąk w kolejności alfabetycznej, a tak to zapewne w tym stanie dojadę do Uralu i nikt mnie nawet nie obudzi jak będą święta Bożego Narodzenia, matka moja w rozpaczy, gdyż kupiła mi prezent, a tu nagle stwierdza iż Andrzejka niet, nie ma, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu dzwoniła na mieszkanie i był. A teraz go raptem nie ma, od wielu miesięcy jedzie niekomfortowym autobusem marki PKS na koniec świata, na stypendium. Myślę, iż ona jedna jeszcze będzie w tej sytuacji o mnie pamiętać, pośle mi szczotkę do zębów, jakieś zapasowe skarpetki, dżem, igłę z nitką i życzenia dużo dobrego humoru. I gdy tak myślę, myślę nad tym, jak me życie jest chujowe, że tyle przegrałem, a jeszcze więcej, diabli wzięli sobie mnie na pamiątkę i gdy tak nie jestem do końca pewien, czy już może umarłem albo może jeszcze nie. gdyż autobus zdecydowanie jedzie, ale jak gdyby przez mgłę, przez dym, co roznosi się wewnątrz niego. I me powieki są automatycznie zamykające, gdzie nie spojrzę, tam zaraz zasuwają się na powrót, lecz zawsze zdołam zauważyć, że wszędzie pełno jest dymu, a pasażerowie są jak gdyby pozbawieni granic, rozlewają się po całym autobusie, gdyż dzień jest raczej ciepły. Jak również zauważam, iż ich głosy dochodzą jakby zza waty, zza ściany, z ciepłych krajów, z drugiej strony.

I wtem, gdy tak myślę coraz to wolniej, coraz to większymi literami, coraz to mniej wyraźnym pismem, to nagle słyszę tak. Słyszałeś już?

Takie pytanie słyszę. Jest ono dość wyraźne, powtórzone kilka razy na tle silnika spalinowego, co w nim wieje jakiś szczególny głośny wiatr, wręcz cyklon. Nie – planuję odpowiedzieć, lecz okazuje się to szczególnie trudnym zadaniem na tej klasówce, gdyż nijak ni w tę ni wewtę nie mogę ruszyć ustami, gdyż są one jak gdyby zalane betonem, doszczętnie zaklajstrowane klejem z mąki lub innym gipsem, jedne zęby zalakowane do drugich i oprawione pieczęcią, ściśle tajne, nie otwierać. Natomiast jedno, co jeszcze stwierdzam, to iż nie mam języka w ustach, musiał mi gdzieś na jakimś zakręcie wypaść, potoczyć się pod siedzenia. Natomiast w ramach miejsca po języku w mych ustach występuje jakiś twór mięsopodobny, wąż gumowy, którym za chuja nie umiem sterować.

Słyszałeś? – mówi tak do mnie ktoś ciągle, rozlegając się echo, a na dodatek coś mnie z jednej strony szarpie, jakiś dodatkowy, pomocniczy wiatr w lewe ramię.

I po wielu zmaganiach udaje mi się wcisnąć właściwy przycisk, tak że mówię zgodnie z prawdą coś brzmiącego podobnie jak „nie”, lecz jak gdyby z ustami pełnymi niezidentyfikowanych ziemniaków, kartofli. Z miejsca odczuwam lęk, iż może przeszłem teraz za sprawą swojego gadulstwa, swojej prostolinijności do kolejnego etapu i trzeba było nic nie mówić, to by może zgasili tą kamerę.

I tak jest istotnie. Jak mówię to „nie”, to cała karuzela kręci się na nowo, wiatr szarpie mnie za ramię, silnik warczy, i teraz z kolei kolejne pytanie do mnie brzmi „nie słyszałeś?”. Nie słyszałeś i nie słyszałeś, jak nie zrozumiałeś pytanie, to zadamy ci je jeszcze raz, i jeszcze raz, i tak do końca, aż odpowiesz, aż odpowiesz, i możesz umrzeć, lecz publiczność chce wiedzieć, słyszałeś, nie słyszałeś, publiczność chce znać prawdę.

I pełen ufności w swe umiejętności artykulacji staram się jeszcze raz podkreślić, że nie, lecz wtedy już mi to nie wychodzi tak dobrze, tylko jakoś inaczej, mniej zrozumiale, być może nawet mówię coś pośredniego pomiędzy „tak”, bo sam już nie wiem, słyszę tylko szum, a dym jest coraz gęstszy, coraz mniej przejrzysty i widzę to w chwili, zanim ostatecznie zamykają mi się oczy.

* * *

A potem jest długa przerwa gorzej niż śniadaniowa i gdybym miał to przedstawić graficznie, bym musiał namalować całą kartkę czarne i najwyżej kilka białych trzykropków. Gdyż przebudzam się dopiero, gdy stwierdzam, iż zdecydowanie idę, choć może raczej toczę się niczym kupka kamieni owinięta szmatą i jako tako trzymająca się niby kupy, lecz mogąca się lada chwila rozsypać. Tak czy siak wygląda na to, iż jestem w ruchu. Lub też może być tak, iż to ulica przemieszcza się w stosunku do mnie, przewija się tuż przede mną niczym jebnięta taśma biało-czerwona naszpikowana flagami jak gdyby tort urodzinowy, ciasto zrobione dla mnie przez mamę Izabelę z okazji mego powrotu z nieprzebranej ciemności, gdzie byłem najwyraźniej na jakiejś rekonwalescencji, resocjalizacji. Gdyż tak to sobie mogę tylko wytłumaczyć. Ja przywożę różne turystyczne wspomnienia, pamiątkowe landszafty, na których widać tę właśnie ciemność uchwyconą zarówno w dzień, jak i w nocy, z profilu, i z lotu ptaka, a która zawsze wygląda tak samo i jest kategrycznie czarna. Mam też jakieś zdjęcia zrobione własnym aparatem, ja na tle ciemności, na których mnie nie widać, lecz prawdopodobnie tam byłem. Przywożę też ci Izabelo również trochę ciemności w słoiczku, specjalność regionu, trochę napoczęta, gdyż było złe żywienie, jakby niekaloryczne, mało pożywne.

Wtem rozlega się beknięcie i zauważam wtedy, iż siła, która mnie napędza, jest to Lewy, trzymający mnie przyjacielsko pod ramię i w pasie. My się przemieszczamy, a to ulica stoi w miejscu poza małymi wyjątkami przechodniów – to również stwierdzam. Lecz skąd się tu wzięłem, to me wspomnienia są naprawdę dość wolno się krystalizujące, lecz na pewno był to któryś z etapów teleturnieju, czy po śmierci wolałbyś pójść do nieba, czy piekła, ja zapewne wybrałem nieopatrznie nieodpowiedni przycisk i tym samym złe odpowiedź, lecz teraz jestem już z powrotem razem ze wszyskimi w studio, wszystko na swoim miejscu, nienadpalony, od biedy mogący nawet chodzić. Choć chwilę się boję, iż było to pytanie o homoseksualistach i teraz dlatego stąd ta krępująca sytuacja z ramieniem i ręką jego na mojej talii.

Co się tak do mnie kleisz? – oburzam się na to, jednogłośnie stwierdzając, iż dosyć mogę mówić, choć przykładowo nie mam już śliny w ustach, totalna melioryzacja mych ust, osuszanie bagien, przez co odczuwam pewne zgrzyty w zawiasach.

I wtedy zupełnie niechcąco uruchamiam burzę ze strony co jak co, ale mego kolegi, Lewego. Który wtedy nagle wszystko uświadamia mi w tonie nieco wulgarnym i nieczułym, iż nie wie, czego się naćpałem, lecz musiało być grubo. Iż grubszą się miało jazdę, desperka i samobój, po prostu haloperidol. autobusem się na tamten świat jechało. I mówi jeszcze, iż dobrze, że akurat jechał w tamte stronę jako mój kolega i przyjaciel, bo by był grubszy ze mną sztapel, bocznica, detoks albo nawet całkowita śmierć, gdyż już w takim byłem stanie, iż trzech przypadkowych pasażerów i jedna pasażerka żeńska musiało mu pomagać wyjąć mnie z tego autobusu na odpowiednim przystanku, straszna siara na całe miasto, a jeszcze upierdoliłem mu komórkę śliną, co ją toczyłem na wszystko, niczym po prostu bym oddychał tą śliną. A jeszcze na końcu podkreśla jako przykład, iż zainwestował na moją rzecz całego rzuta spida w moje dziąsła, bym jakoś szedł po ludzku, a ja mu jeszcze wyjeżdżam z jakimiś gejoskimi ciągotami, gdyż on z własnej woli kota by prędzej wziął pod rękę niż mnie, gdyż w ogóle nie jestem w jego typie. A podobno jeszcze jak mi zapodawał rzuta to mu ufajdałem śliną całe rękawy po łokcie od kurtki, co mi on nawet demonstruje mokre plamy, lecz mi to bardziej wygląda, że on zrobił co najmniej jakąś grubszą przepierkę wcześniej a teraz wkręca mi jakiś chory film.

Ja na to bym chciał coś odpowiedzieć, żeby się odpierdolił, gdyż łyknąć sobie na zszargane nerwy nervosolu z panadolem to nie jest jeszcze żaden grzech, co bym się z niego miał spowiadać na Sądzie Ostatecznym przed wujkiem Lewym, co też bezgrzeszny nie jest w tej kwestii, gdyż sam sobie lubi ostrzej przypierdolić. Lecz nic nie mogę powiedzieć, gdyż on cały czas napiżdża od rzeczy, co do końca nie rozumiem. Że cośtam, że gdyby oni wiedzieli, że tak zareaguję na tę wiadomość, to by wcale nie mówili, tylko cicho sza, tematu nie ma.