Natasza mi się dała karnąć – mówi z dumą Andżela i sprawdza, czy wiatr jej nie zwiał z głowy diademu. Ma ciemne smugi w kącikach jej ust. Dziś będzie rzygać węglem opałowym.

Daj pojeździć – prosi Lewy i składa ręce jak do pacierza, Boże, bądź dobry i daj pojeździć, na co ona mówi, że dobra, ale niech nie popsuje przerzutek ani dzwonka, bo Natasza nas wszystkich razem wtedy zapierdoli.

A gdy Lewy jeździ, to nim zdążę pogadać z Andżelą, co i jak, i jak się dawało Sztormowi, fajnie czy głupio, to zza zakrętu ni stąd ni zowąd wydobywa się niebieski samochód marki policja z uchyloną szybą niczym obwoźny handel Sądem Ostatecznym. Wtedy wszystko mi się wydaje nagle jasne, bo dochodzi wtem do mnie, iż ta klempa z Mc Donald's zadzwoniła w zemście po suki. Zapewne obraziła się, jak jej Lewy powiedział, że źle wygląda. I zaraz za słuchawkę, halo, tu dwaj tacy mnie przezywają, korona mi z głowy spadła, daszek firmowy mój mi spadł, złapcie ich, panowie, i do kamieniołomu z nimi. I zaraz suki oderwały się od swych ważnych robót ziemnych z przeganianiem pijaków i proruskich zamieszek, halo halo, tu mówi Żbik, chłopaki, jest sprawa, próba wyłudzenia koli w Mc Donald's, jedziemy na miejsce zdarzenia. I przyjechały wnet tu ratować świat boży przed anal seks terrorem.

Ja pierdolę – mówię, gdyż nagle wszystko zdaje mi się przegrane. Gdyż jestem świadom, jako że nie będzie teraz lekko, buzi buzi, nie plujcie, nie przeklinajcie i nie piszcie kredą po chodniku. Że będzie grubszy hardkor, gdyby jeszcze to jedne walkie-talkie urwana antenka, gdyby jeszcze to drugie, co użyźnia teraz trawnik, gdyby jeszcze ten klaun opluty, to wszystko by było wporzo, wszystko by można było jeszcze wytłumaczyć, załagodzić, a to, co nazylane, obetrzeć. Ale nie. Bo kasjerka z żalu posikała się w firmowe majtki, Mc Donald's narażony został na poważne finansowe i moralne straty.

Za co zarówno ja, jak i Lewy, a czy może i nawet nie Andżelą, kipniemy.

A Lewy jeszcze nie wie, ufnie robi rowerem kółka, raz to włancza, raz wyłancza dynamo. A gdy podjeżdża do nas, wtem również widzi, jaka jest sytuacja. A jestem pewien, że ma przy sobie towar. Lecz już jest za późno. Samochodzik podjeżdża. Szybka uchyla się. Palant w czarnym kombinezonie przeciwpożarowym o twarzy seryjnego mordercy z dożywociem i karą śmierci na karku, wozi tym wózkiem swą państwową, czarną dupę jakby co najmniej jechał na wakacje, ramię wystawione, pełen luz, jeszcze może drink i rozkładane łóżko. Ten obok to samo, tyle jeszcze, że w ramach swej pracy, swych super poważnych obowiązków trzyma kierownicę. Za to mu płacą, każdy by tak chciał, trzymasz kółko, masz z tego kupę kasy i jeszcze gratisowo kombinezon kuloodporny do prac w ogrodzie i na działce.

I on mówi do nas: dokumenciki są? Ani dzień dobry, ani spierdalaj, zero kultury, czyste chamstwo bez sztucznych barwników.

Jest to jak moment śmierci, już umierasz, już nie ma przebacz, a wiesz, że jeszcze masz pełno towaru upchanego po kieszeniach, pełno grzechu zapisanego ołówkiem na marginesach, a właśnie, że nie, żadnego mazania, pani wyrywa ci kartkę, czas się skończył. I tak też jest właśnie teraz, koniec tego dobrego: dokumenciki proszę, my tu się z takimi jak wy nie pierdolimy, mamy tu taką specjalną ekstra maszynkę zakupioną przez podatników, pana dowodzik wkładamy tu i on wychodzi z drugiej strony w postaci paseczków, i pana już NIE MA, nie istnieje pan, zero świadczeń, zero opieki społecznej, nie ma pan dzieci, nie ma pan NIP-u, nie ma pana. Baa, żeby jeszcze pana, nie ma cię, chuju, właśnie znikłeś, możesz iść do domu, choć twego domu też pewnie już nie ma, został on anulowany.

To stoimy i patrzymy na nich. Oni już wtedy są bardziej kategoryczni. Klapka otwiera się i oni wysiadają, stają w dwuszeregu i mówią do nas: dokumenty, lecz w taki sposób, że można powiedzieć tylko jedną odpowiedź na to: już, już daję. Plus przykląc na jedno kolano, ucałować kolejno w sygnet rodowy i zegarek.

My z Lewym patrzymy po sobie. Tak czy nie. Dajemy czy nie dajemy. Liżemy tych palantów po trzewiczkach samym czubkiem języka, czy nie. To się dzieje szybko, to są ułamki sekund, co sypią się jak szkło spod naszych stóp. Starczy. Jedno spojrzenie i wiem, że nie będzie dobrze. Czarne świnie rasy gestapowskiej tupią z niecierpliwości butem z ludzkiej skóry.

W tym samym czasie Andżeli przewraca się rower.

Dokumenty na rower – oni zaraz mówią do niej, jak to widzą, celując w nią krótkofalówką – zaświadczenie na prawo posiadania roweru. Jest to ich zawodowy odruch warunkowy, tego ich uczą w liceum policyjnym, pokazać im człowieka, to im ślina napływa do pyska, zapala się odpowiednia żarówka i mówią: dokumenty, a pokazać im rower, to to samo, ślina, żarówka i tylko hasło inne: dokumenty na rower.

My z Lewym zaraz patrzymy na Andżelę. Gdyż nagle uświadamiamy sobie, iż całe zdarzenie jest przez nią osobiście sprowokowane do dziania się. To nie jest nasza wina, to ona tu przyjechała na rowerze, porobiła ślady na chodniku, o proszę, wielka wyznawczyni sekty przyrodniczej, a zniszczyła bez skrupułów piękny, firmowy, niczemu winny trawnik. Poza tym ta amfetamina, co Lewy ma w kieszeni, to od niej. Ona sama ciągnie jak smok, zeszła już na trzydzieści kila, bo wali już teraz sobie pół kila dziennie, a potrzebuje coraz więcej, zresztą to po niej widać, że praktycznie składa się już z samej amfy, a resztę ma wyrysowaną na twarzy węglem.

No i przyjechała tu teraz, jak myśmy stali tu sobie z kolegą, pili kole. My od razu mówiliśmy, by nie jeździła po trawniku, nie niszczyła zieleni. Ona nic. Wepchnęła koledze do kieszeni towar i powiedziała: macie, chłopaki, pierwsza dawka za darmo, zobaczycie, jak będzie wam dobrze, wszystkie wasze problemy ze szkołą i rodzicami znikną. Myśmy nie chcieli tego bagna, tego po prostu szamba, ale ona nalegała. I po wzroku Lewego widzę, iż mamy w tej kwestii zeznań całkowitą współpracę i porozumienie.

Andżela mówi do nich tak, choć ewidentnie się boi: ale ja jestem Miss Publiczności.

Oni patrzą na nią, potem na siebie. To można sprawdzić – rzuca jeden. No to wywlekają przez okno z radiowozu czarną gestapowską gałkę na kablu i jeden mówi do Andżeli taki wiersz, co się nauczył w pierszej klasie w liceum policyjnym wieczorowym. Nazwisko, imię, data urodzenia i zamieszkania, numer domu, nazwisko panieńskie rodzica, numer buta, ilość okien w mieszkaniu. Jest to ustna tabela do wypełnienia przez Andżelę. Wtedy wszystko idzie po kolei. Wiadomo, Andżelina Kosz i tak dalej. Waga dwadzieścia osiem kilo. I tak dalej. Wtedy oni to, co zdołają zapamiętać, nadają do swojego gestapowskiego radia. A na zapleczu tego całego systemu siedzi Wielki Brat, pali fajkę i odpowiada. Potwierdza, iż Andżela jest, iż ją mają w swoich notatkach. Wtedy potwierdza dane, co ona podała. A jednocześnie dodaje co nieco od siebie ze swego archiwum. Że widziana w podejrzanych towarzystwach, podejrzewana o obrazoburcze zaplamienie autobusu linii numer 3, co doniósł jeden w mieszkańców miasta, przywódczyni opozycji ekologicznej donosząca rządowi i organizacjom roślinnym na władze miasta w sprawie ścieków. Wyznanie: satanistyczny fundamentalizm antyruski, tegoroczna miss publiczności Dnia Bez Ruska. Wszystko to płynie przez słuchawkę, ta audycja radiowa ku chwale Andżeli, a my z Lewym rozglądamy się, przeczesujemy ręką włosy, sto procent niewinności, my z nią nie mamy nic wspólnego, nawet innej płci jesteśmy.

Wtedy ci policjanci przez chwilę naradzają się w pełnej gestapowskiej konfidencji. I wtem mówią tak, czego myśmy się z Lewym najmniej spodziewali. Mówią tak: panią proszę jechać dalej i uważać, bo drogi są śliskie od farby, i nie rozmawiać już z żadnymi podejrzanymi typami. I jeśli byśmy mogli z kolegą prosić o mały autograf.