Изменить стиль страницы

— Dzieci ci, dziadu, czarownicami straszyć!

— Nie wymówcie, panie, w złą godzinę. Bo jeszcze wam rzeknę, że najgroźniejsze wiedźmy, te wiedźmowego stanu hrabiny i księżne, o, ho, ho, te nie na miotłach, nie na ożogach ni moździerzach jeżdżą, nie! Te cwałują na swych czarnych kotach!

— He, he, he, he!

— Prawda to! Albowiem w wilię Saovine, na tę jedną jedyną noc w roku, zmieniają się koty wiedźm w czarne jak smoła klacze. I biada temu, kto nocą jak kir czarną posłyszy stuk kopyt i ujrzy wiedźmę na karej klaczy. Kto się z taką wiedźmą spotka, nie odejmie się śmierci. Zakręci nim wiedźma jak wieją liściowiem, porwie w zaświaty!

— Gdy wrócimy, dokończysz! A dobrą aby opowieść wykoncypuj, dziadu sakramencki, a dudy wyrychtuj! Gdy wrócimy, będzie tu hulanka! Będzie się tu tańcować i pannę kowalównę obłapiać… Co jest, Rispat?

Rispat La Pointę, który wyszedł na ganek, by ulżyć pęcherzowi, wrócił biegiem, a twarz miał białą jak śnieg. Gwałtownie zagestykulował, wskazując na drzwi. Nie zdążył wykrztusić słowa. I nie było trzeba. Z podwórza donośnie zarżał koń.

— Kara klacz — powiedział Fripp z twarzą niemal przyklejoną do błon okna. - Ta sama kara klacz. To ona.

— Czarownica?

— Falka, durniu.

— To jej duch! — Rispat gwałtownie wciągnął powietrze. - Upiór! Ona nie mogła przeżyć! Umarła i wraca upiorem! W noc Saovine…

— Przybędzie nocą jak kir czarną — zamamrotał dziad, przyciskając pusty kufel do brzucha. - A kto się z nią spotka, nie odejmie się śmierci…

— Broń, brać broń — powiedział gorączkowo Fripp. - Bystro! Drzwi obstawić z obu stron! Nie rozumiecie? Poszczęściło się nam! Falka nie wie o nas, zjechała tu, by się ogrzać, mróz i głód wygnały ją z kryjówki! Prosto w nasze ręce! Puszczyk i Rience złotem nas obsypią! Bierzcie broń…

Skrzypnęły drzwi.

Dziad zgarbił się nad blatem stołu, zmrużył oczy. Widział źle. Oczy miał stare, zrujnowane jaskrą i chronicznym zapaleniem spojówek. Do tego w karczmie było ciemnawo i dymno. Dziad ledwo widział więc szczupłą postać, która wkroczyła do izby z sieni, ubrana w kubrak z piżmaczych skórek, nosząca kaptur i szal zasłaniający twarz. Słuch natomiast dziad miał dobry. Słyszał cichy okrzyk jednej ze służebnych dziewek, stuk sabotów drugiej, półgłośne przekleństwo karczmarza. Słyszał zgrzyt mieczów w pochwach. I cichy, zjadliwy głos Cypriana Frippa:

— Mamy cię, Falka! Nie spodziewałaś się nas tu, co?

— Spodziewałam się — usłyszał dziad. I zadygotał na dźwięk tego głosu.

Zobaczył ruch szczupłej postaci. I usłyszał westchnienia zgrozy. Zduszony krzyk którejś z dziewek. Nie mógł widzieć, że nazwana Falką dziewczyna zdjęła kaptur i szal. Nie mógł widzieć szkaradnie oszpeconej twarzy. I oczu umalowanych dookoła barwiczką z sadzy i tłuszczu tak, że wyglądały jak oczy demona.

— Nie jestem Falką — powiedziała dziewczyna. Dziad znowu zobaczył jej szybki, rozmazany ruch, widział, jak coś płomieniście zalśniło w świetle kaganków.

— Jestem Ciri z Kaer Morhen. Jestem wiedźminką. Przyszłam tu, by zabijać.

Dziad, który w swym życiu widział niejedną karczemną bijatykę, miał wypracowany sposób na uniknięcie obrażeń: dał nura pod stół, skulił się i mocno uczepił stołowych nóg. Z tej pozycji widzieć już, rzecz jasna, niczego nie mógł. I wcale nie chciał. Kurczowo dzierżył się stołu, a stół jeździł już po izbie wraz z pozostałymi meblami, wśród stuku, trzasku i chrupu, łomotu ciężko obutych stóp, przekleństw, krzyków, stęknięć i szczęku stali.

Dziewka służebna wrzeszczała przeraźliwie, bez przerwy.

Na stół ktoś runął, przesuwając mebel wraz z uczepionym dziadem, zwalił się obok na podłogę. Dziad zaryczał, czując, jak bryzga na niego gorąca krew. Dede Yargas, ten, który zrazu chciał go wypędzić — dziad poznał go po mosiężnych guzach na kubraku — skrzeczał makabrycznie, rzucał się, tryskał krwią, tłukł wokół siebie rękoma. Jeden z bezładnych ciosów trafił dziada prosto w oko. Dziad przestał już widzieć cokolwiek. Wrzeszcząca dziewka służebna zachłysnęła się, ucichła, wzięła wdech i zaczęła wrzeszczeć znowu, w cokolwiek wyższej tonacji.

Ktoś z hukiem rymnął na podłogę, znowu po świeżo wymytej sośninie desek podłogi rozbryzgnęła się krew. Dziad nie poznał, że tym, który właśnie umierał, był Rispat La Pointe, cięty przez Ciri w bok szyi. Nie widział, jak Ciri wykręciła piruet tuż przed nosami Frippa i Jannowitza, jak przeszła przez ich zastawy jak cień, jak szary dym. Jannowitz wywinął się za nią, szybkim, miękkim, kocim zwrotem. Był wprawnym szermierzem. Pewnie stając na prawą stopę uderzył długą, wyciągniętą primą, mierżąc w twarz dziewczyny, wprost w jej paskudną bliznę. Musiał trafić.

Nie trafił.

Zasłonić się nie zdążył. Cięła go z wypadu, z bliska, oburącz, przez pierś i brzuch. I od razu odskoczyła, zawirowała, uchodząc przed ciosem Frippa, chlasnęła zgiętego Jannowitza po szyi. Jannowitz wyrżnął czołem o ławę. Fripp przeskoczył nad ławą i trupem, uderzył zamaszyście. Ciri sparowała ukośnie, wywinęła półpiruet i krótko cięła go w bok nad biodrem. Fripp zatoczył się, runął na stół, łapiąc równowagę, odruchowo wyciągnął przed siebie rękę. Gdy oparł dłoń o blat, Ciri szybkim ciosem odrąbała mu ją.

Fripp podniósł sikający krwią kikut, przyjrzał mu się w skupieniu, potem popatrzył na leżącą na stole dłoń. I nagle upadł — gwałtownie, z rozmachem siadł zadkiem na podłodze, zupełnie jak gdyby pośliznął się na mydle. Siedząc zaryczał, a potem zaczął wyć, dzikim, wysokim, przeciągłym wilczym wyciem.

Skurczony pod stołem, zalany krwią dziad słyszał, jak przez chwilę trwał ten upiorny duet — wrzeszcząca monotonnie dziewka służebna i spazmatycznie wyjący Fripp.

Dziewka umilkła pierwsza, kończąc wrzask nieludzkim, dławiącym się skrzekiem. Fripp po prostu ucichł.

— Mamo… — powiedział nagle, całkiem wyraźnie i przytomnie. - Mamusiu… Jak to tak… Jak to… Co mi… się stało? Co mi… jest?

— Umierasz — powiedziała oszpecona dziewczyna.

Dziadowi resztka włosów stanęła sztorcem na głowie. By powstrzymać dzwonienie zębów, zacisnął je na rękawie sukmany.

Cyprian Fripp Młodszy wydał z siebie odgłos, jak gdyby cos z trudem przełykał. Więcej odgłosów już nie wydawał. Żadnych.

Było zupełnie cicho.

— Coś ty uczyniła… — zajęczał w ciszy karczmarz. - Coś ty uczyniła, dziewczyno…

— Jestem wiedźminką. Zabijam potwory.

— Powieszą nas… Wieś i karczmę spalą!

— Zabijam potwory — powtórzyła, a w jej głosie nagle zjawiło się coś jakby zdziwienie. Jakby wahanie. Niepewność.

Karczmarz zajęczał, zastękał. I zaszlochał. Dziad powoli wylazł spod stołu, odsuwając się od trupa Dede Yargasa, od jego ohydnie rozrąbanej twarzy.

— Na czarnej klaczy jedziesz… — wymamrotał. - Nocą czarną jak kir… Ślady za sobą zamiatasz…

Dziewczyna odwróciła się, spojrzała na niego. Twarz już zdążyła okręcić szalem, z nad szala patrzyły obramowane czarnymi kręgami oczy upiorzycy.

— Kto się z tobą spotka — wybełkotał dziad — ten już nie odejmie się śmierci… Boś ty sama jest śmiercią.

Dziewczyna patrzyła na niego. Długo. I dość obojętnie.

— Masz rację — powiedziała wreszcie.

*****

Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, po raz wtóry rozbrzmiało zawodzące wycie beann'shie.

Vysogota leżał na podłodze, na którą osunął się, gdy wstawał z łóżka. Z przerażeniem stwierdził, że nie może wstać. Jego serce tłukło się, podjeżdżało pod gardło, dławiło.

Wiedział już, czyją śmierć zwiastuje nocny krzyk elfiego widma. Życie było piękne, pomyślał. Mimo wszystko.

— Bogowie… — wyszeptał. - Nie wierzę w was… Ale jeśli jednak istniejecie…

Potworny ból eksplodował mu nagle w piersi, za mostkiem. Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, beann'shie zaskowyczała dziko po raz trzeci.

— Jeśli istniejecie, miejcie w opiece wiedźminkę na szlaku!