Изменить стиль страницы

Zamilkła, wpatrzona w okno, bawiąc się przypiętą do czarnej aksamitki gwiazdą z obsydianu.

- Żeby co? — nie wytrzymał Crach an Craite.

— Miast kpić z Geralta, spróbować jego metody.

— Nie rozumiem.

— Można spróbować poświęcenia, jarlu. Podobno gotowość do poświęceń potrafi zaprocentować, przynieść dobry skutek… W postaci chociażby łaski bogini. Która lubi i ceni poświęcających się i cierpiących za sprawę.

— Nadal nie rozumiem — zmarszczył czoło. - Ale nie podoba mi się to, co mówisz, Yennefer.

— Wiem. Mnie też nie. Ale już i tak zaszłam za daleko… Tygrys mógł już usłyszeć pobekiwanie koźlęcia…

*****

— Tego się obawiałam — szepnęła Triss. - Tego właśnie się obawiałam.

— Co znaczy, że dobrze wtedy pojąłem — mięśnie na żuchwach Cracha an Craite zagrały silnie. - Yennefer wiedziała, że ktoś podsłucha rozmowy, które wiodła za pomocą tej piekielnej machiny. Albo że ktoś z rozmówców zdradzi ją podle…

— Albo jedno i drugie.

— Wiedziała — zgrzytnął zębami Crach. - Ale dalej robiła swoje. Bo to miała być przynęta? Ona sama miała być przynętą? Udawała, że wie więcej, niż wiedziała, by sprowokować wroga? I popłynęła na Głębię Sedny…

— Rzucając wyzwanie. Prowokując. Strasznie ryzykowała, Crach.

— Wiem. Nie chciała narażać nikogo z nas… Poza ochotnikami. Dlatego poprosiła o dwa drakkary…

— Mam dla ciebie dwa drakkary, o które prosiłaś. «Alkyone» i "Tamarę". I drużynę, ma się rozumieć. «Alkyone» dowodził będzie Guthlaf, syn Svena, prosił o ten zaszczyt, przypadłaś mu do gustu, Yennefer. "Tamarą" dowodzi Asa Thjazi, kapitan, do którego mam absolutne zaufanie. Aha, byłbym zapomniał. W załodze «Tamary» będzie też mój syn, Hjalmar Krzywogęby.

— Twój syn? Ile ma lat?

— Dziewiętnaście.

— Wcześnie zaczynałeś.

— Przygarnął kocioł garnkowi. Hjalmar prosił o włączenie go do załogi z powodów osobistych. Nie mogłem odmówić.

— Z powodów osobistych?

— Naprawdę nie znasz tej historii?

— Nie. Opowiedz.

Crach an Craite wychylił róg, zaśmiał się do swoich wspomnień.

— Dzieciaki z Ard Skellig — zaczął — uwielbiają zimą bawić się na łyżwach, doczekać się nie mogą na mróz. Pierwsze wyłażą na lód, ledwo skuje jezioro, na taflę tak cienką, że dorosłych by nie utrzymała. Ma się rozumieć, najlepszą zabawą są wyścigi. Rozpędzić się i gnać, ile sił, z jednego krańca jeziora na drugi. Chłopaki zaś urządzają zawody w tak zwanym "skoku łososia". Polega to na skakaniu na łyżwach przez przybrzeżne skałki, sterczące z lodu jak rekinie zęby. Tak jak łosoś, gdy skacze przez progi wodospadów. Wybiera się odpowiednio długi rząd takich kamieni, bierze rozpęd… Ha, sam tak skakałem jako smarkacz…

Crach an Craite zadumał się, uśmiechnął lekko.

— Oczywista — podjął — takie zawody wygrywał i puszył się potem jak paw ten, kto przeskoczył najdłuższy rząd głazów. W swoim czasie, Yennefer, ten zaszczyt często przypadał twemu uniżonemu słudze i obecnemu rozmówcy, he, he. W czasie, który nas bardziej interesuje, czempionem bywał mój syn, Hjalmar. Skakał przez takie kamienie, przez które żaden z chłopaków nie ośmielał się skoczyć. I chodził z zadartym nosem, wyzywając wszyatkich, by próbowali go pokonać. I podjęto jego wyzwanie. Ciri, córka Pavetty z Cintry. Nawet nie wyspiarka, choć się za taką uważała, jako że spędzała tu więcej czasu niż w Cintrze.

— Nawet po wypadku Pavetty? Myślałam, że Calanthe zabroniła jej tu bywać?

— Wiesz o tym? — spojrzał na nią bystro. - No tak, ty dużo wiesz, Yennefer… Dużo. Gniew i zakazy Calanthe nie trwały dłużej niż pół roku, potem Ciri znowu zaczęła spędzać tu lata i zimy… Na łyżwach jeździła jak czart, ale żeby skakać "łososiem" w zawody z chłopakami? I wyzywać Hjalmara? W głowie się nie mieściło!

— Skoczyła — domyśliła się czarodziejka.

— Skoczyła. Skoczyło to małe cintryjskie półdiablę. Prawdziwe Lwiątko z krwi Lwicy. A Hjalmar, by nie narazić się na pośmiewisko, musiał zaryzykować skok przez jeszcze dłuższy rząd kamieni. Zaryzykował. Złamał nogę, złamał rękę, złamał cztery żebra i rozwalił twarz. Do końca życia zostanie mu blizna. Hjalmar Krzywogęby! I jego słynna narzeczona! He, he!

— Narzeczona?

— O tym też nie wiedziałaś? Tyle wiesz, a tego nie? Przychodziła do niego, gdy po słynnym skoku leżał i kurował się. Czytywała mu, opowiadała, trzymała za rączkę… A gdy kto wchodził do komnaty, czerwienieli oboje jak dwa maki. No, a wreszcie Hjalmar zakomunikował mi, że się zaręczyli. Mało mnie szlag nie trafił. Ja ci, smarkaczu, powiadam na to, dam zaręczyny, ale bizunem z surowca! I strach mnie lekko obleciał, bo miarkowałem, że w Lwiątku gorąca krew, że u niej wszystko szastprast, bo to ryzykantka, żeby nie powiedzieć: mała wariatka… Szczęściem Hjalmar był cały w łubkach i bandażach, więc głupstw narobić nie mogli…

— Po ile oni wówczas mieli lat?

— On piętnaście, ona niecałe dwanaście.

— Chyba więc trochę przesadziłeś z obawami.

— Może trochę. Ale Calanthe, której musiałem o wszystkim powiedzieć, bynajmniej nie bagatelizowała sprawy. Wiem, że miała plany małżeńskie wobec Ciri, chyba szło o młodego Tankreda Thyssena z Koviru, a może o redańskiego Radowida, pewności nie mam. Ale plotki mogły zaszkodzić projektom mariażu, nawet plotki o niewinnych pocałunkach czy półniewinnych pieszczotkach. Calanthe bez chwili zwłoki zabrała Ciri do Cintry. Dziewczyna awanturowała się, ryczała, smarkała, ale nic nie pomogło. Z Lwicą z Cintry nie było dyskusji. Hjalmar potem dwa dni leżał z twarzą ku ścianie i nie odzywał się do nikogo… Gdy tylko wyzdrowiał, chciał ukraść skif i samojeden płynąć do Cintry. Dostał rzemieniem i przeszło mu. A potem…

Crach an Craite zamilkł, zadumał się.

— Potem przyszło lato, potem jesień i już cała nilfgaardzka potencja waliła na Cintrę od południowej ściany, przez Schody Marnadalskie. A Hjalmar znalazł inną okazję, by stać się mężczyzną. W Mamadalu, pod Cintrą, potem pod Sodden stawał mężnie przeciw Czarnym. Potem też, gdy chodziły drakkary na nilfgaardzkie wybrzeża, Hjalmar z mieczem w dłoni mścił niby-narzeczoną, o której wówczas sądzono, że nie żyje. Ja nie wierzyłem, bo nie wystąpiły fenomeny, o których ci opowiadałem… No, a teraz, gdy Hjalmar dowiedział się o możliwej wyprawie ratunkowej, zgłosił się na ochotnika.

— Dzięki za tę opowieść, Crach. Odpoczęłam, słuchając. Zapomniałam o… zmartwieniach.

— Kiedy wyruszasz, Yennefer?

— W najbliższych dniach. Może nawet jutro. Została mi do przeprowadzenia jeszcze jedna, ostatnia telekomunikacja.

*****

Oczy Cracha an Craite były jak oczy jastrzębia. Wierciły głęboko, aż do dna.

— Nie wiesz przypadkiem, Triss Merigold, z kim rozmawiała Yennefer po raz ostatni przed rozmontowaniem piekielnej machiny? Nocą z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy sierpnia? Z kim? I o czym?

Triss zakryła oczy rzęsami.

*****

Złamany przez brylant promień światła ożywił błyskiem powierzchnię zwierciadła. Yennefer wyciągnęła obie ręce, wyskandowata zaklęcie. Oślepiający refleks zamienił się w skłębioną mgłę, z mgły szybko zaczął wyłaniać się obraz. Obraz komnaty o ścianach pokrytych barwną tapiserią.

Ruch w oknie. I niespokojny głos.

— Kto? Kto tam?

— To ja, Triss.

— Yennefer? To ty? Bogowie! Skąd… Gdzie jesteś?

— To nieważne, gdzie jestem. Nie blokuj, bo obraz się chwieje. I zabierz świecznik, bo oślepia.

— Już. Oczywiście.

Choć pora była późna, Triss Merigold nie była ani w negliżu, ani w stroju roboczym. Miała na sobie wyjściową suknię. Jak zwykle zapiętą wysoko pod szyją.

— Możemy rozmawiać swobodnie?

— Oczywiście.

— Jesteś sama?

— Tak.

— Kłamiesz.

— Yennefer…

— Nie oszukasz mnie, smarkulo. Znam tę twoją minkę, napatrzyłam się na nią. Miewałaś taką, gdyś zaczęła za moimi plecami sypiać z Geraltem. Wówczas stroiłaś się w identyczną niewinno — kurewską maseczkę, którą widzę na twojej twarzy teraz. I teraz znaczy ona to samo, co wtedy!