— Znalazłam — oznajmiła nagle — coś wśród mądrości proroka Lebiody. Czy odczytać?
— Bardzo proszę.
— Powiada prorok Lebioda: zaprawdę, ubogiego datkiem wesprzyj. Ale miast dać ubogiemu całego arbuza, daj mu pół arbuza, bo się gotowo ubogiemu we łbie przewrócić od szczęścia.
— Pół arbuza — żachnął się Esterad Thyssen. - Znaczy, pół miliona bizantów? A czy ty wiesz, Zuleyka, że mieć pół miliona i nie mieć pół miliona to jest w sumie cały milion?
— Nie dałeś mi dokończyć — Zuleyka zganiła męża surowym spojrzeniem znad okularów. - Mówi dalej prorok: jeszcze lepiej zaś dać ubogiemu ćwierć arbuza. A najlepiej sprawić, by to kto inny dał ubogiemu arbuza. Albowiem zaprawdę powiadam wam, zawsze znajdzie się taki, kto ma arbuza i skłonny jest nim obdzielić ubogiego, jeśli nie ze szlachetności, to z wyrachowania albo dla inszego pozoru.
— Ha! — król Koviru palnął berłem w nocny stolik. - Zaprawdę, łebskim prorokiem był prorok Lebioda! Miast dać, sprawić, by dał ktoś inny? To mi się podoba, oto słowa prawdziwie miodopłynne! Prześledź mądrości owego proroka, ukochana moja Zuleyko. Pewien jestem, że jeszcze odkryjesz wśród nich coś, co pozwoli mi rozwiązać problem Redanii i armii, którą Redania chce zorganizować za moje pieniądze.
Zuleyka kartkowała księgę bardzo długo, nim wreszcie zaczęła czytać.
— Rzekł razu pewnego do proroka Lebiody uczeń jego: naucz mnie, mistrzu, jak mam postąpić? Zapragnął oto bliźni mój mego ulubionego psa. Jeśli oddam ulubieńca, serce pęknie mi z żałości. Jeśli zasię nie oddam, będę nieszczęśliwy, bo skrzywdzę bliźniego odmową. Co czynić? Czy masz, spytał prorok, coś, co kochasz mniej niż psa ulubieńca? Mam, mistrzu, odrzecze uczeń, kota psotnego, szkodnika utrapionego. I w ogóle go nie kocham. I rzekł prorok Lebioda: Weźmij cnego kota psotnego, szkodnika utrapionego, i podaruj go bliźniemu twemu. Podwójnego wonczas zaznasz zasię szczęścia. Kota się pozbędziesz, a bliźniego uradujesz. Albowiem najczęściej tak jest, że bliźni nie podarku pragnie, lecz być obdarowanym.
Esterad milczał czas jakiś, a czoło miał zmarszczone.
— Zuleyka? — zapytał wreszcie. - Czy to był aby ten sam prorok?
— Weźmij onego kota psotnego…
— Słyszałem za pierwszym razem! — wrzasnął król, ale natychmiast się zmitygował.
— Wybacz, najukochańsza. Rzecz w tym, że ja nie bardzo rozumiem, co mają koty do…
Zamilkł. I zamyślił się głęboko.
Po osiemdziesięciu pięciu latach, gdy sytuacja zmieniła się na tyle, by o pewnych sprawach i osobach można już było bezpiecznie mówić, przemówił Guiscard Vermuellen, diuk Creyden, wnuk Esterada Thyssena, syn jego najstarszej córki, Gaudemundy. Diuk Guiscard był sędziwym już starcem, ale wydarzenia, których był świadkiem, pamiętał dobrze. To właśnie diuk Guiscard wyjawił, skąd się wziął milion bizantów, za które Redania wyekwipowała armię konną na wojnę z Nilfgaardem. Milion ów nie pochodził, jak mniemamo, ze skarbca Koviru, lecz ze skarbca hierarchy Novigradu. Esterad Thyssen, zdradził Guiscard, uzyskał novigradzkie pieniądze za udziały w powstających spółkach handlu zamorskiego. Paradoksem było, że owe spółki powstawały przy aktywnej współpracy kupców nilfgaardzkich. Z rewelacji sędziwego diuka wynikało zatem, że sam Nilfgaard — w pewnej mierze — opłacił zorganizowanie redańskiej armii.
— Dziadek — wspominał Guiscard Vermuellen — mówił coś o arbuzach, uśmiechając się szelmowsko. Mówił, że zawsze znajdzie się taki ktoś, kto zechce obdarować biednego, choćby i z wyrachowania. Mówił też, że skoro Nilfgaard sam dokłada się do podnoszenia siły i zdolności bojowej redańskiego wojska, to nie może mieć o to samo pretensji do innych.
— Potem zaś — kontynuował starzec — dziadek wezwał do siebie ojca, który był podówczas szefem wywiadu, i ministra spraw wewnętrznych. Gdy ci dowiedzieli się, jakie rozkazy mają wykonać, wpadli w popłoch. Chodziło bowiem o wypuszczenie z więzień, obozów internowania i zesłań ponad trzech tysięcy ludzi. Ponad setce miały być cofnięte areszty domowe.
— Nie, nie chodziło tylko o bandytów, zwykłych kryminalistów i najemnych kondotierów. Ułaskawienia obejmowały przede wszystkim dysydentów. Byli wśród ułaskawionych poplecznicy obalonego króla Rhyda i ludzie uzurpatora Idiego, zajadli ich partyzanci. I to nie tylko tacy, co popierali gębą: większość siedziała za dywersję, zamachy, rewolty z bronią w ręku. Minister spraw wewnętrznych był przerażony, tato mocno zaniepokojony.
— Dziadek zaś — opowiadał diuk — śmiał się, jakby to był najlepszy żart. A potem powiedział, pamiętam każde słowo, tak: "Szkoda to wielka, panowie, że nie czytujecie do poduszki Dobrej Księgi. Gdybyście czytywali, rozumielibyście idee waszego monarchy. A tak będziecie wykonywali rozkazy, nie rozumiejąc ich. Ale nie martwcie się niepotrzebnie i na zapas, wasz monarcha wie, co czyni. Teraz zaś idźcie i powypuszczajcie wszystkie moje psotne koty, szkodniki utrapione."
— Tak właśnie powiedział: psotne koty, szkodniki. A chodziło, o czym nikt wówczas wiedzieć nie mógł, o późniejszych bohaterów, dowódców okrytych chwałą i sławą. Tymi «kotami» dziadka byli słynni później kondotierzy: Adam «Adieu» Pangratt, Lorenzo Molla, Juan «Frontino» Guttierez… I Julia Abatemarco, która zasłynęła w Redanii jako "Słodka Trzpiotka"… Wy, młodzi, tego nie pamiętacie, ale za moich czasów, gdyśmy bawili się w wojnę, każdy chłopak chciał być «Adieu» Pangrattem, a każda dziewczyna Julią "Słodką Trzpiotką"… A dla dziadka to były psotne koty, he, he.
— Później zaś — marniał Guiscard Vermuellen — dziadek wziął mnie za rękę i zabrał na taras, z którego babka Zuleyka karmiła mewy. Dziadek powiedział do niej… Powiedział…
Staruszek powoli i z ogromnym trudem próbował przypomnieć sobie słowa, które wówczas, przed osiemdziesięcioma pięcioma laty, król Esterad Thyssen wyrzekł do żony, królowej Zuleyki, na górującym nad Wielkim Kanałem tarasie pałacu Ensenada.
— Czy wiesz, moja najukochańsza żono, że dostrzegłem jeszcze jedną mądrość pośród mądrości proroka Lebiody? Taką, która da mi jeszcze jedną korzyść z obdarowania Redanii psotnymi kotami? Koty, moja Zuleyko, wrócą do domu. Koty zawsze wracają do domu. No, a gdy moje koty wrócą, gdy przyniosą żołd, zdobycz, bogactwa… To ja te koty opodatkuję!
Gdy król Esterad Thyssen po raz ostatni rozmawiał z Dijkstrą, było to w cztery oczy, nawet bez Zuleyki. Na podłodze gigantycznej sali bawił się wprawdzie dziesięcioletni na oko chłopczyk, ale ten się wszak nie liczył, a ponadto tak był zajęty swymi ołowianymi żołnierzykami, że nie zwracał na rozmawiających żadnej uwagi.
— To Guiscard — wyjaśnił Esterad, wskazując chłopca ruchem głowy. - Mój wnuk, syn mojej Gaudemundy i tego nicponia, księcia Vermuellena. Ale ten malec, Guiscard, to jedyna nadzieja Koviru, gdyby Tankred Thyssen okazał się… Gdyby Tankredowi coś się przydarzyło…
Dijkstra znał problem Koviru. I osobisty problem Esterada. Wiedział, że Tankredowi już się coś przydarzyło. Chłopak, jeżeli w ogóle miał zadatki na króla, to tylko na bardzo złego.
— Twoja sprawa — przemówił Esterad — jest już w zasadzie załatwiona. Możesz już zacząć rozważać sposób najefektywniejszego spożytkowania miliona bizantów, który wkrótce trafi do tretogorskiego skarbca.
Pochylił się i ukradkiem podniósł jednego z ołowianych i jaskrawo pomalowanych żołnierzyków Guiscarda, kawalerzystę ze wzniesionym pałaszem.
— Weź to i dobrze schowaj. Ten, kto pokaże ci drugiego takiego wojaka, identycznego, będzie moim wysłannikiem, choćby nie wyglądał, choćbyś wiary nie mógł dać, że to mój człowiek i zna sprawę naszego miliona. Każdy inny będzie prowokatorem i potraktuj go jak prowokatora.
— Redania — ukłonił się Dijkstra — nie zapomni tego Waszej Królewskiej Mości. Ja zaś, we własnym imieniu, chciałbym zapewnić o mojej osobistej wdzięczności.
— Nie zapewniaj, ale dawaj tu ten tysiąc, za pomocą którego planowałeś zyskać przychylność mego ministra. Cóż to, przychylność króla nie zasługuje na łapówkę?