Vysogota jeszcze wyżej uniósł brwi. Patrzyła mu prosto w oczy.
— Dziwne rzeczy — wycedziła — wygaduje brudny kocmołuch, oberwana sierota, musi złodziejka lub bandytka znaleziona w krzakach z rozwaloną gębą. A jednak trzeba ci wiedzieć, panie pustelniku, że ja czytywałam Historię Rodericka de Novembre. Przeglądałam, i to nie raz, dzieło o tytule Materia medica. Znam Herbarius, taki sam, jak ten na twojej półce. Wiem też, co oznacza na grzbietach ksiąg gronostajowy krzyż na czerwonej tarczy. To znak, że księgę wydał uniwersytet w Oxenfurcie.
Urwała, wciąż bacznie go obserwując. Vysogota milczał, starając się, by jego twarz nie zdradzała niczego.
— Dlatego myślę — powiedziała, podrzucając głowę zwykłym dla niej, dumnym i gwałtownym nieco ruchem — żeś ty wcale nie prostak i nie pustelnik. Żeś wcale nie umarł dla świata, ale uciekł przed nim. I ukrywasz się tu, na pustkowiu, zamaskowany pozorami i bezkresnym trzcinowiskiem.
— Jeżeli tak jest — uśmiechnął się Vysogota — to w istocie przedziwnie splotły się nasze losy, moja ty oczytana panno. Wielce zagadkowym sposobem zbratało nas oto przeznaczenie. Wszakże i ty się tu ukrywasz. Wszakże i ty, Ciri, umiejętnie snujesz wokół siebie woale pozorów. Jam jest jednak człekiem starym, pełnym podejrzeń i zgorzkniałej starczej nieufności…
— Nieufności do mnie?
— Do świata, Ciri. Do świata, w którym szachrajski pozór wkłada maskę prawdy, by wywieść w pole inną prawdę, fałszywą, nawiasem mówiąc, i też próbującą szachrować. Do świata, w którym herb uniwersytetu w Oxenfurcie maluje się na drzwiach zamtuzów. Do świata, w którym ranne grasantki podają się za bywałe, uczone, może i szlachetnie urodzone panny, intelektualistki i erudytki, czytujące Rodericka de Novembre i obeznane z godłem Akademii. Wbrew wszelkim pozorom. Wbrew temu, że same noszą inny znak. Bandycki tatuaż. Czerwoną różę wykłutą w pachwinie.
— Faktycznie, miałeś rację — przygryzła wargę, a jej twarz pokrył pąs tak głęboki, że linia szramy wydawała się czarna. - Jesteś zgorzkniały staruch. I wścibski dziadyga.
— Na mojej półce, za kotarą — wskazał ruchem głowy — stoi Aen Ifog Mab Taedh'morc, zbiór elfich baśni i wierszowanych przypowieści. Jest tam, jakże pasująca do naszej sytuacji i rozmowy, historyjka o sędziwym kruku i młodziutkiej jaskółce. Ponieważ podobnie jak ty, Ciri, jestem erudytą, pozwolę sobie przypomnieć stosowny fragment. Kruk, jak niezawodnie pamiętasz, zarzuca jaskółce płochość i nieprzystojną frygowatość.
Urwał, oparł łokcie o stół, a podbródek na splecionych palcach. Ciri szarpnęła głową, wyprostowała się, spojrzała na niego wyzywająco. I dokończyła.
— Zgorzkniały i nieufny staruch — powiedział po chwili Vysogota, nie zmieniając pozycji — przeprasza młodą erudytkę. Sędziwy kruk, wszędzie węszący podstęp i oszustwo, prosi o wybaczenie jaskółkę, której jedyną winą jest to, że jest młoda i pełna życia. I ładniutka.
— Teraz pleciesz — żachnęła się, odruchowo zakrywając dłonią bliznę na policzku. - Takie komplementy możesz sobie darować. Nie poprawią one koślawych ściegów, którymi sfastrygowałeś mi skórę. Nie myśl też sobie, że zdobędziesz w ten sposób moją ufność. Ja nadal nie wiem, kim ty właściwie jesteś. Dlaczego okłamałeś mnie w sprawie tych dat i dni. I w jakim celu zaglądałeś mi między nogi, choć ranna byłam w twarz. I czy na zaglądaniu się skończyło.
Tym razem udało się jej wyprowadzić go z równowagi.
— Co ty sobie wyobrażasz, smarkulo?! — krzyknął. - Mógłbym być twoim ojcem!
— Dziadkiem — poprawiła zimno. - Albo i pradziadkiem. Ale nie jesteś. Ja nie wiem, kim jesteś. Ale na pewno nie jesteś tym, za kogo chciałbyś uchodzić.
— Jestem tym, kto znalazł cię na bagnie, niemal przymarzniętą do mchu, z czarną skorupą zamiast twarzy, nieprzytomną, zapaskudzoną i brudną. Jestem tym, kto zabrał cię do domu, choć nie wiedział, kim jesteś, a domyślać się miał prawo najgorszego. Kto opatrzył cię i położył do łóżka. Leczył, gdy konałaś z gorączki. Pielęgnował. Mył. Dokładnie. W okolicach tatuażu również.
Znowu spąsowiała, ale z jej oczu ani myślało znikać bezczelne wyzwanie.
— Na tym świecie — warknęła — szachrajskie pozory czasem udają prawdę, sam tak powiedziałeś. Ja też już trochę znam świat, wyobraź sobie. Uratowałeś mnie, opatrzyłeś, pielęgnowałeś. Dzięki ci za to. Wdzięczna ci jestem za… za dobroć. Ale przecież ja wiem, że nie ma czegoś takiego, jak dobroć bez…
— Bez wyrachowania i nadziei na korzyść — dokończył z uśmiechem. - Tak, tak, wiem, bywały ze mnie człek, kto wie, czy nie znam świata równie dobrze jak ty, Ciri. Ranne dziewczyny, jak wiadomo, ograbia się ze wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość. Jeśli są nieprzytomne lub zbyt słabe, by się bronić, zwyczajowo popuszcza się cugli własnym chuciom i żądzom, nierzadko na występne i przeciwne naturze sposoby. Prawda?
— Nic nie jest takie, na jakie wygląda — odrzekła Ciri, po raz kolejny oblewając się rumieńcem.
— Jakżeż prawdziwe twierdzenie — dorzucił kolejną skórę na właściwą kupkę. - I jakżeż bezlitośnie wiodące nas do wniosku, że my, Ciri, nie wiemy o sobie niczego. Znamy tylko pozory, a te mylą.
Odczekał chwilę, ale Ciri nie spieszyła się, by powiedzieć cokolwiek.
— Chociaż obojgu nam udało się przeprowadzić coś w rodzaju wstępnej inkwizycji, nadal nie wiemy o sobie nic. Ja nie wiem, kim ty jesteś, ty nie wiesz, kim ja jestem…
Tym razem czekał z wyrachowaniem. Patrzyła na niego, a w jej oczach czaiło się pytanie, którego oczekiwał. Coś dziwnego błysnęło w jej oczach, gdy owo pytanie zadała.
— Kto zacznie?
Gdyby po zmroku ktoś podkradł się do chaty z zapadniętą i omszałą strzechą, gdyby zajrzał do wnętrza, w świetle płomieni i żaru paleniska zobaczyłby siwobrodego starca zgarbionego nad stertą skór. Zobaczyłby też popielatowłosą dziewczynę z paskudną szramą na policzku, szramą zupełnie nie pasującą do wielkich jak u dziecka zielonych oczu.
Ale nikt nie mógł tego zobaczyć. Chata stała wśród trzcin, na moczarach, na które nikt nie odważał się zapuszczać.
— Nazywam się Vysogota z Corvo. Byłem lekarzem. Chirurgiem. Byłem alchemikiem. Byłem badaczem, historykiem, filozofem, etykiem. Byłem profesorem w Akademii Oxenfurckiej. Musiałem stamtąd uciekać po opublikowaniu pewnego dzieła, które uznano za bezbożne, za co wówczas, pięćdziesiąt lat temu, groziła kara śmierci. Musiałem emigrować. Moja żona emigrować nie chciała, więc porzuciła mnie. A ja zatrzymałem się dopiero daleko na południu, w Cesarstwie Nilfgaardzkim. Zostałem wreszcię wykładowcą etyki w Akademii Imperialnej w Castell Graupian, godność tę piastowałem blisko dziesięć lat. Ale i stamtąd musiałem uciekać po opublikowaniu pewnego traktatu… Nawiasem mówiąc, dzieło traktowało o totalitarnej władzy i zbrodniczym charakterze zaborczych wojen, ale oficjalnie zarzucano dziełu i mnie metafizyczny mistycyzm i schizmę klerykalną. Uznano, że działałem z poduszczenia ekspansywnych i rewizjonistycznych ugrupowań kapłańskich, faktycznie rządzących królestwami Nordlingów. Dość zabawne w świetle mojego wyroku śmierci za ateizm sprzed dwudziestu lat! Było zresztą akurat tak, że na Północy ekspansywni kapłani dawno już poszli w zapomnienie, ale w Nilfgaardzie nie przyjmowano tego do wiadomości. Łączenie mistycyzmu i zabobonu z polityką było ścigane i surowo karane.
— Dziś, oceniając z perspektywy lat, myślę, że gdybym się ukorzył i okazał skruchę, może afera rozwiałaby się, a cesarz ograniczył do niełaski, bez sięgania po środki drastyczne. Ale ja byłem rozgoryczony. Pewny swych racji, które miałem za ponadczasowe, nadrzędne wobec tej czy innej władzy lub polityki. Czułem się skrzywdzony, skrzywdzony niesprawiedliwie. Tyrańsko. Nawiązałem więc aktywne kontakty z dysydentami, tajnie zwalczającymi tyrana. Zanim się obejrzałem, siedziałem razem z dysydentami w lochu, a niektórzy, gdy pokazano im narzędzia, wskazali na mnie jako na głównego ideologa ruchu.