I nagle, bez ostrzeżenia, obraz stał się klarowny. Aż nadto klarowny.
— Jaskier! — wrzasnął Geralt. - Milva! Angouleme!
— Hę? - zainteresował się Avallac'h. - Ach, tak. Zdaje mi się, żeś wszystko zepsuł.
Geralt odskoczył od ściany jaskini, o mało nie przewracając się o bazaltowy postument.
— Nieważne, do cholery! — krzyknął. - Słuchaj, Avallac'h, ja muszę jak najprędzej dostać się do tego druidzkiego lasu…
— Caed Myrkvid?
— Bodajże! Moim druhom grozi tam śmiertelne niebezpieczeństwo! Walczą o życie! W zagrożeniu są również inni ludzie… Którędy najprędzej… Ach, do diabla! Wracam po miecz i konia…
- Żaden koń — przerwał spokojnie elf — nie zdoła zanieść cię do Gaju Myrkyid przed zapadnięciem zmroku…
— Ale ja…
— Jeszcze nie skończyłem. Idź po ten twój słynny miecz, a ja tymczasem załatwię ci wierzchowca. Doskonałego wierzchowca na górskie ścieżki. Jest to wierzchowiec trochę, powiedziałbym, nietypowy… Ale dzięki niemu będziesz w Caed Myrkvid za niecałe pół godziny.
Pukacz śmierdział jak koń — i tu kończyło się podobieństwo. Geralt oglądał kiedyś w Mahakamie urządzone przez krasnoludy zawody w ujeżdżaniu górskich muflonów i wydało mu się to sportem absolutnie ekstremalnym. Ale dopiero teraz, siedząc na grzbiecie pędzącego jak wariat pukacza, dowiadywał się, czym jest prawdziwa ekstremalność.
Aby nie spaść, kurczowo wpijał palce w szorstkie kudły i ściskał udami kosmate boki potwora. Pukacz śmierdział potem, uryną i wódką. Gnał jak opętany, od uderzeń jego gigantycznych stóp ziemia dudniła, jak gdyby podeszwy miał ze spiżu. W niewielkim stopniu zwalniając, piął się na zbocza, a zbiegał z nich tak szybko, że powietrze wyło w uszach. Pędził po graniach, perciach i półkach tak wąskich, że Geralt zaciskał powieki, by nie patrzeć w dół. Przesadzał wodogrzmoty, kaskady, przepaście i rozpadliny, których nie przeskoczyłby muflon, a każdemu udanemu skokowi towarzyszył dziki i ogłuszający ryk. To znaczy, jeszcze dzikszy i bardziej ogłuszający niż zwykle pukacz ryczał bowiem praktycznie bez przerwy.
— Nie pędź tak! — pęd powietrza wciskał słowa z powrotem do gardła.
— Bo co?
— Piłeś!
— Uuuaaahaaaaaaaa!
Gnali. W uszach świszczało.
Pukacz śmierdział.
Łoskot olbrzymich stóp o skałę ścichł, zagrzechotały gołoborza i piargi. Potem grunt zrobił się mniej kamienisty, zielono mignęło coś, co mogło być kosodrzewiną. Potem migało zielono i brązowo, bo pukacz w szalonych susach sadził przez jodłowy las. Zapach żywicy zmieszał się ze smrodem potwora.
— Uaaahaaaaaa!
Jodły się skończyły, zaszumiały opadłe liście. Teraz było czerwono, bordowe, ochrowo i żółto.
— Wolnieeeeej!
— Uaaaahahhahaha!
Pukacz długim susem przesadził stertę zwalonych drzew. Geralt o mało nie odgryzł sobie języka.
Dzika jazda skończyła się równie bezceremonialnie, Jak się zaczęła. Pukacz wrył pięty w ziemię, zaryczał i zrzucił wiedźmina na usłane liśćmi poszycie. Geralt leżał przez chwilę, z braku tchu nie mogąc nawet złorzeczyć. Potem wstał, sycząc i masując kolano, w którym znowu odezwał się ból.
— Nie spadłeś — stwierdził fakt pukacz, a głos miał zdziwiony. - No, no.
Geralt nie skomentował.
— Jesteśmy na miejscu — pukacz wskazał kosmatą łapą. - Oto Caed Myrkvid.
W dole pod nimi leżała kotlina, szczelnie wypełniona mgłą. Z oparu przeświecały wierzchołki wielkich drzew.
— Ta mgła — uprzedził pytanie pukacz, węsząc — nie jest naturalna. Ponadto czuć stamtąd dym. Na twoim miejscu pospieszyłbym się, Eeech, poszedłbym z tobą… Aż mnie mdli z ochoty do bitki! A już jako dziecko marzyłem, by kiedyś móc zaszarżować na ludzi z wiedźminem na grzbiecie! Ale Avallac'h zabronił mi pokazywać się. Idzie o bezpieczeństwo całej naszej społeczności…
— Wiem.
— Nie miej za złe, że dałem ci w zęby.
— Nie mam.
— Jesteś równy chłop.
— Dziękuję ci. Również za podwiezienie.
Pukacz wyszczerzył zęby z rudej brody i zionął wódką.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Mgła zalegająca Las Myrkvid była gęsta i miała nieregularny kształt, przywodzący na myśl kupę bitej śmietany nasadzonej na tort przez kucharkę będącą niespełna rozumu. Mgła ta przypomniała wiedźminowi Brokilon — Las Driad często zasnuwal się podobnie gęstym ochronnym i kamuflującym magicznym oparem. Podobna do brokliońskiej była też dostojna i groźna atmosfera puszczy, tutaj, na skraju, w przeważającej części składającej się z olch i buków.
I zupełnie jak w Brokilonie, już na skraju lasu, na zasłanej liśćmi drodze, Geralt niemal potknął się o trupy.
Okrutnie zarąbani ludzie nie byli druidami ani Nilfgaardczykami, nie należeli też z pewnością do hassy Słowika i Schirru. Zanim jeszcze Geralt wypatrzył we mgle zarysy wozów, przypomniał sobie, że Regis mówił o pielgrzymach. Wynikało, że dla niektórych pielgrzymów pielgrzymka zakończyła się niezbyt szczęśliwie.
Smród dymu i spalenizny, nieprzyjemny w wilgotnym powietrzu, stawał się coraz wyraźniejszy, wskazywał drogę. Wkrótce potem drogę wskazały też głosy. Okrzyki. I fałszywa, kocia muzyka gęśli.
Geralt przyspieszył kroku.
Na rozkisłej od deszczu drodze stał wóz. Obok jego kół leżały kolejne trupy.
Jeden z bandytów buszował po wozie, wywalając na drogę przedmioty i sprzęty. Drugi trzymał wyprzężone konie, trzeci zdzierał z zabitego pielgrzyma szubę z lisów krzyżaków. Czwarty piłował smykiem znalezione widać wśród łupów gęśle, za nic w świecie nie mogąc wydobyć z instrumentu choćby jednej czystej nuty.
Kakofonia przydała się — stłumiła kroki Geralta.
Muzyka urwała się raptownie, struny gęśli jęknęły rozdzierająco, zbójca runął na liście i zbryzgał je posoką. Trzymający konie nie zdołał nawet krzyknąć, sihill przeciął mu tchawicę. Trzeci zbój nie zdążył zeskoczyć z wozu, spadł, rycząc, z rozsiekaną arterią udową. Ostatni zdołał nawet wydobyć miecz z pochwy. Ale unieść go już nie zdążył.
Geralt strząsnął kciukiem krew ze zbroczą.
— Tak, synkowie — powiedział w kierunku lasu i zapachu dymu. - To był głupi pomysł. Nie należało słuchać Słowika i Schirru. Trzeba było zostać w domu.
Wkrótce natknął się na następne wozy i następnych zabitych. Wśród licznych porąbanych i pokłutych pielgrzymów leżeli również druidzi w ubroczonych białych szatach. Dym z niezbyt już odległego pożaru snuł się nisko przy ziemi.
Tym razem zbójcy byli czujniejsi. Udało mu się podejść tylko jednego, zajętego ściąganiem tandetnych pierścionków i bransolet z zakrwawionych rąk zabitej kobiety. Geralt, nie deliberując, ciął bandytę, bandyta zaryczał, a wówczas pozostali — zbójcy przemieszani z Nilfgaardczykami — rzucili się na niego z wrzaskiem.
Odskoczył w las, pod najbliższe drzewo, by pień chronił mu plecy. Ale nim jeszcze zbójcy dobiegli, załomotały kopyta, a z krzaków i mgły wyłonił się olbrzymi koń okryty kropierzem w złoto-czerwoną ukośną szachownicę. Koń dźwigał jeźdźca w pełnej zbroi, śnieżnobiałym płaszczu i hełmie z wyciągniętą w dziób dziurkowaną zasłoną. Zanim bandyci zdążyli ochłonąć, rycerz już siedział im na karkach i rąbał mieczem w lewo i prawo, a krew sikała fontannami. Piękny był to widok.
Geralt nie miał jednak czasu się przyglądać, sam mając na karku dwóch, zbójcę w wiśniowym kubraku i czarnego Nilfgaardczyka. Zbójcę, który odsłonił się przy wypadzie, ciął przez gębę, Nilfgaardczyk, zobaczywszy latające zęby, wziął nogi za pas i zniknął we mgle.
Geralta omal nie stratował koń w szachownicowym kropierzu. Biegnący bez jeźdźca.
Nie zwlekając, skoczył przez zarośla ku miejscu, z którego dobiegały krzyki, klątwy i łomot.
Rycerza w białym płaszczu trzej bandyci ściągnęli z siodła, teraz usiłowali go ukatrupić. Jeden, stanąwszy w rozkroku, grzmocił toporem, drugi rąbał mieczem, trzeci, mały i rudy, podskakiwał obok jak zając, szukając okazji i nie osłoniętego miejsca, w które mógłby wrazić rohatynę. Obalony rycerz wrzeszczał niezrozumiale z wnętrza hełmu i odbijał razy trzymaną oburącz tarczą. Za każdym ciosem topora tarcza była coraz niżej, już prawie opierała się o napierśnik. Było oczywiste — jeszcze jeden, dwa takie uderzenia i rycerzowi flaki wyjdą wszystkimi szczelinami pancerza.