Zbliżaniu się pukacza towarzyszyły wstrząsy gruntu, jak gdyby to nie pukacz się zbliżał, ale perszeron. Zrogowaciałe i szerokie stopy potwora miały — jakkolwiek by to śmiesznie brzmiało — po półtorej stopy długości każda.
Pukacz pochylił się nad nim i zionął wódką. Szelmy pędzą tu samogon, pomyślał machinalnie Geralt.
— Uderzyłeś mniejszego od siebie, wiedźminie — wyśmierdział mu w twarz pukacz. - Bez dania racji zaatakowałeś i skrzywdziłeś małe, łagodne, niewinne stworzonko. Wiedzieliśmy, że nie można ci ufać. Jesteś agresywny. Masz instynkty mordercy. Ilu naszych zabiłeś, kanalio?
Nie uznał za celowe odpowiadać.
— Ooooo! — pukacz jeszcze mocniej zionął na niego przetrawionym alkoholem. - Od dziecka o tym marzyłem! Od dziecka! Wreszcie spełniło się moje marzenie. Spójrz w lewo.
Spojrzał jak kto głupi. I dostał prawą pięścią w zęby, tak, że ujrzał wielką jasność.
— Oooooo! — pukacz wyszczerzył z gęstwy śmierdzącej brody wielkie krzywe zębiska. - Od dziecka o tym marzyłem! Spójrz w prawo.
— Dosyć — rozległ się gdzieś z głębi jaskini głośny i dźwięczny rozkaz. - Dosyć tych igraszek i figli. Proszę go puścić.
Geralt wypluł krew z rozciętej wargi. Obmył but w strumyczku ściekającej po skale wody. Skunks z facjatą pekińczyka szczerzył się na niego szyderczo, ale z bezpiecznej odległości. Pukacz też się szczerzył, masując pięść.
— Idź, wiedźminie — zawarczał. - Idź do niego, skoro cię wzywa. Ja poczekam. Bo przecież to tędy będziesz musiał wracać.
Jaskinia, do której wszedł, o dziwo, pełna była światła. Przez otwory w jeżącym się od sopleńców sklepieniu wpadały krzyżujące się słupy jasności, wydobywające ze skał i naciekowych formacji feerię blasków i kolorów. W powietrzu wisiała tu nadto płonąca jasnością magiczna kula, wspomagana refleksami kwarcu w ścianach. Mimo całej tej iluminacji kraniec jaskini ginął w mroku, w perspektywie kolumnady stalagnatów czaiła się czarna ciemność.
Na ścianie, którą natura wręcz przygotowała do tego celu, powstawało właśnie olbrzymie naskalne malowidło. Artystą malarzem był wysoki jasnowłosy elf ubrany w przybrudzoną farbą opończę. W magiczno-naturalnym blasku jego głowę wydawała się otaczać świetlista gloria.
— Usiądź — elf, nie odrywając wzroku od malowidła, ruchem pędzla wskazał Geraltowi głaz. - Nie zrobili ci krzywdy?
— Nie. Raczej nie.
— Musisz im wybaczyć.
— Faktycznie. Muszę.
— Są trochę jak dzieci. Strasznie cieszyli się na twoje przyjście.
— Zauważyłem.
Elf dopiero teraz spojrzał na niego.
— Usiądź — powtórzył. - Za chwilę będę do twojej dyspozycji. Już kończę.
Tym, co elf kończył, było stylizowane zwierzę, prawdopodobnie bizon. Na razie gotów był jedynie jego kontur — od imponujących rogów po nie mniej wspaniały ogon. Geralt usiadł na wskazanym głazie i poprzysiągł sobie być cierpliwy i pokorny — do granicy możliwości.
Elf, cichuteńko pogwizdując przez zaciśnięte zęby, zanurzył pędzelek w miseczce z farbą i szybkimi ruchami pokolorował swego bizona na fioletowo. Po chwili namysłu namalował na boku zwierza tygrysie pręgi.
Geralt przyglądał się w milczeniu.
Wreszcie elf cofnął się o krok, podziwiając naskalny fresk przedstawiające już całą scenę myśliwską. Fioletowego i pręgowatego bizona ścigały w dzikich podskokach chude, zarysowane niedbałymi ruchami pędzla figurki ludzi z łukami i dzidami.
— Co to ma być? - nie wytrzymał Geralt.
Elf spojrzał na niego przelotnie, wkładając czysty koniec pędzelka do ust.
— Jest to — oznajmił — prehistoryczne malowidło wykonane przez pierwotnych łudzi, którzy mieszkali w tej jaskini przed tysiącami lat i zajmowali się głównie polowaniem na dawno już wymarłe fioletowe bizony. Niektórzy z prehistorycznych łowców byli artystami, odczuwali głęboką potrzebę artystycznego odreagowania. Uwiecznienia tego, co im w duszach grało.
— Fascynujące.
— Pewnie, że tak — zgodził się elf. - Wasi uczeni od lat łażą po jaskiniach i szukają śladów praczłowieka. A ilekroć znajdą takowe, są niepomiernie zafascynowani. Znajdują bowiem dowód na to, że na tym lądzie, i w tym świecie zarazem, nie jesteście przybłędami. Dowód na to, że wasi przodkowie zamieszkiwali tu od wieków, do ich spadkobierców zatem ten świat należy. Cóż, każda rasa ma prawo do jakichś tam korzeni. Nawet wasza, ludzka, której korzeni trzeba wszak szukać na czubkach drzew. Ha, śmieszny kalambur, nie uważasz? Wart epigramatu. Lubisz lekką poezję? Jak myślisz, co by tu jeszcze dorysować?
— Dorysuj praludzkim łowcom wielkie, wzwiedzione fallusy.
— To jest myśl — elf zanurzył pędzelek w farbce. - Kult falliczny był typowy dla prymitywnych cywilizacji. Może to również posłużyć powstaniu teorii, że rasa ludzka ulega fizycznej degeneracji. Przodkowie mieli fallusy jak maczugi, potomkom zostały śmieszne, szczątkowe kutasiki… Dziękuję, wiedźminie.
— Nie ma za co. Ot, grało mi w duszy. Farba wygląda bardzo świeżo, jak na prehistoryczną.
— Za trzy, cztery dni barwy zblakną pod wpływem soli, którą wydziela ściana i malunek zrobi się tak prehistoryczny, że proszę siadać. Wasi uczeni posikają się z radości, gdy to zobaczą. Żaden, głowę daję, nie pozna się na mojej krotochwili.
— Pozna się.
— A to jakim sposobem?
— Przecież nie wytrzymasz, by nie podpisać arcydzieła. Elf zaśmiał się sucho.
— Celnie! Rozszyfrowałeś mnie bezbłędnie. Ech, ogniu próżności, jakże trudno artyście ugasić cię w sobie. Ja już podpisałem malowidło. O, tutaj.
— To nie jest ważka?
— Nie. To ideogram oznaczający moje imię. Nazywam się Crevan Espane aep Caomhan Macha. Dla wygody używam aliasu Avallac'h i tak też możesz zwracać się do mnie.
— Nie omieszkam.
— Ciebie zaś zwą Geraltem z Rivii. Jesteś wiedźmiaem. Aktualnie nie gromisz jednak potworów i bestii, zajęty poszukiwaniem zaginionych dziewcząt.
— Zadziwiająco szybko rozchodzą się wieści. Zadziwiająco daleko. I zadziwiająco głęboko. Podobno przewidziałeś, że zjawię się tutaj. Umiesz tedy przepowiadać przyszłość, jak rozumiem?
— Przepowiadać przyszłość — Ayallac'h wytarł ręce w szmatkę — potrafi każdy. I każdy to robi, bo to wszakże łatwe. Nie jest żadną sztuką przepowiadać. Sztuką jest przepowiadać trafnie.
— Wywód zgrabny i wart epigramatu. Ty, jasna rzecz, umiesz przepowiadać trafnie.
— Nader często. Ja, drogi Geralcie, umiem sporo i wiem sporo. Wskazuje zresztą na to mój, jak to powiedzielibyście wy, ludzie, tytuł naukowy. W pełnym brzmieniu: Aen Saeyheme.
— Wiedzący.
— W samej rzeczy.
— I zechcący, mam nadzieję, podzielić się wiedzą?
Ayallac'h milczał przez chwilę.
— Podzielić się? - powiedział wreszcie przeciągle. - Z tobą? Wiedza, mój drogi, to przywilej, a przywileje dzieli się tylko z równymi sobie. A dlaczegóż to niby ja, elf, Wiedzący, członek elity, miałbym dzielić się czymkolwiek z potomkiem istoty, która zjawiła się we wszechświecie zaledwie pięć milionów lat temu, wyewoluowawszy z małpy, szczura, szakala czy innego ssaka? Istoty, która potrzebowała coś około miliona lat na odkrycie, że za pomocą dwóch włochatych rąk może dokonać jakiejś operacji ogryzioną kością? Po czym wetknęła sobie tę kość w odbytnicę i zakwiliła ze szczęścia?
Elf zamilkł, odwróciwszy się i utkwiwszy oczy w swoim malowidle.
— Dlaczegóż to — powtórzył — ośmielasz się sądzić, że podzielę się z tobą jakąkolwiek wiedzą, człowieku? Powiedz mi!
Geralt wytarł but z resztek gówna.
— Może dlatego — odrzekł sucho — że to nieuniknione?
Elf odwrócił się gwałtownie.
— Co — zapytał przez zaciśnięte zęby — jest nieuniknione?
— Może to — Geraltowi nie chciało się podnosić głosu — że minie dalszych parę lat i ludzie po prostu wezmą sobie każdą wiedzę, nie bacząc, czy ktoś zechce dzielić się nią z nimi, czy nie? W tym także i wiedzę o tym, co ty, elf i Wiedzący, sprytnie ukrywasz za naskalnymi freskami? Licząc na to, że ludzie nie zechcą rozwalać kilofami tej ściany, zamalowanej fałszywym dowodem praludzkiego istnienia? Co? Mój ty ogniu próżności?