Nie musieli przybierać specjalnych min. Niektórzy z przyglądających się gwarków szybko odwracali oczy, inni zamierali z otwartymi ustami. Ci, którzy znaleźli się na ich drodze, pospiesznie z niej schodzili. Geralt domyślał się, dlaczego. Na twarzy Cahira i jego własnej wciąż znać było sińce, krwiaki, skaleczenia i opuchlizny — malownicze ślady bójki i lania, jakie spuściła im Milva. Wyglądali zatem na osobników, którzy znajdują upodobanie w praniu po gębach siebie wzajem, a do dania w mordę osobie trzeciej też nie trzeba ich długo namawiać.
Krasnolud, znajomek Angouleme, stał pod budynkiem z napisem: «Stolarnia» i malował coś na tablicy zbitej z dwóch heblowanych desek. Zobaczył nadchodzących, odłożył pędzel, odstawił kubełek z farbą, przyjrzał się spode łba. Na jego ozdobionej poplamioną brodą fizjonomii odmalował się nagle wyraz srogiego zdumienia.
— Angouleme?
— Się masz, Drozdeck.
— To ty? — krasnolud rozdziawił brodatą gębę. - To naprawdę ty?
— Nie. To nie ja. To świeżo zmartwychwstały prorok Lebioda. Zadaj jeszcze jakieś pytanie, Golan. Dla odmiany może jakieś mądrzejsze.
— Ty nie kpij, Jasna. Ja już się ciebie ujrzeć nie spodziewałem więcej. Był tu pięć dni temu nazad Mulica, prawił, że capnęli cię i na pal wbili w Riedbrune. Klął się, że to prawda!
— Z wszystkiego jest pożytek — wzruszyła ramionami dziewczyna. - Będzie teraz Mulica pieniądze pożyczał i klął się, że odda, to ty już wiedział będziesz, ile jego klątwy warte.
— Jam to już wprzódy wiedział — odparł krasnolud, szybko mrugając i poruszając nosem zupełnie jak królik. - Ja by jemu i szeląga złamanego nie pożyczył, choćby on mi tu usrał się i ziemię jadł. Ale żeś ty żywa i cała, cieszę się, cieszę, hej! Może i zdarzy się, że mi dług oddasz, a?
— Może. Kto wie?
— A któż to jest z tobą. Jasna?
— Druhy dobre.
— Ech, mordy… A dokąd bogi prowadzą?
— Jak zwykle, na manowce — Angouleme, za nic sobie mając piorunujące spojrzenia wiedźmina, wciągnęła do nosa szczyptę fisstechu, resztę wtarła w dziąsło. - Niuchniesz, Golan?
— No chyba — krasnolud podstawił dłoń, wciągnął podarowaną szczyptę narkotyku do nozdrza.
— Tak po prawdzie — podjęła dziewczyna — to myślę do Belhaven. Nie wiesz, czy tam aby gdzie Słowik z hanzą nie leży?
Golan Drozdeck przechylił głowę.
— Tobie, Jasna, Słowika unikać. Rozeźlony on, mówią, na ciebie jak ta rosomaka, gdy ją zimową porą rozbudzić.
— O wa! A gdy go wieść doszła, że mnie na ostry kół dwukonnym sprzężajem nawlekli, serca nie odmienił? Nie pożałował? Łezki nie uronił, brodziska nie obsmarkał?
— Nijak nie. Powiadają, rzekł tak: ma, pry, Angouleme to, co się jej z dawna należało: w rzyci tyczkę.
— Ot, grubianin. Wulgarny chamski ryj. Pan prefekt Fulko rzekłby: dół społeczny. Ja zaś rzeknę: dół kloaczny!
— Lepiej tobie, Jasna, takie rzeczy za oczami jemu mówić. I wedle Belhaven nie kręcić się, tukiem miasto omijać. A jeśli do miasta, tedy lepiej w przebraniu…
— Ty, Golan, nie ucz dziada, jak charchać.
— Gdzieżbym ta śmiał.
— Słuchaj no, krasnoludzie — Angouleme oparła but o stopień schodów stolarni. - Pytanie ci postawię. Z odpowiedzią nie spiesz. Pomyśl wpierw dobrze.
— Pytaj.
— Półelf pewien w oko tobie ostatnio nie wpadł przypadkiem? Obcy, nietutejszy?
Golan Drozdeck wciągnął powietrze, kichnął potężnie, otarł nos nadgarstkiem.
— Półelf, powiadasz? Jaki półelf?
— Ty nie udawaj głupka, Drozdeck. Taki, który Słowika do pewnej roboty najął. Na mokry kontrakt. Na pewnego wiedźmina…
— Wiedźmina? — zaśmiał się Golan Drozdeck, podnosząc z ziemi swą deskę. - A to ci dopiero! Toż my, ciekawostka, właśnie wiedźmina szukamy, o, takie właśnie szyldy malujemy i wieszamy w okolicy. Popatrz, o: Wiedźmin potrzebny, zapłata dobra, do tego wikt i kwatera, szczegóły w zarządzie rudokopu "Mała Babette"… Jak się właściwie pisze: "szczegóły" czy "strzegóły"?
— Napisz: «detale». A po co wam na kopalni Wiedźmin?
— Ot, zapytała. Na co, jeśli nie na potwory?
— Na jakie?
— Na pukacze i barbegazi. Strasznie się rozpanoszyły na dolnych chodnikach.
Angouleme rzuciła okiem na Geralta, który skinieniem głowy potwierdził, że wie, o co chodzi. A znaczącym chrząknięciem dał znać, że warto by wrócić do tematu.
— Wracając do tematu — dziewczyna pojęła w lot. - Co ci wiadomo o tym pólelfie?
— Nie wiadomo mi o żadnym półelfie nic.
— Mówiłam, żebyś dobrze pomyślał.
— Takem i uczynił — Golan Drozdeck przybrał nagle chytrą minę. - I wymyśliłem, że to nie kalkuluje się, coś o tej sprawie wiedzieć.
— Znaczy?
— Znaczy, tu niespokojnie jest. Teren niespokojny i czas niespokojny. Bandy, Nilfgaardczyki, partyzanty z "Wolnych Stoków"… I różne obce elementy, półelfy. Każden jeden aż się pali, by dyzgust uczynić…
— Znaczy? — zmarszczyła nosek Angouleme.
— Znaczy, ty mi pieniądze winna jesteś. Jasna. Miast oddać, nowe długi chcesz zaciągać. Poważne długi, bo za to, o co pytasz, można po łbie wziąć, i to nie gołą ręką, a siekierką. Co to dla mnie za interes? Czy mi się będzie opłacało, jeśli będę coś o półelfie wiedział, hę? Czy dostanę cosik? Bo jeśli tylko ryzyko, a zysku żadnego…
Geralt miał dość. Nudziła go rozmowa, drażniły żargon i maniera. Błyskawicznym ruchem chwycił krasnoluda za brodę, szarpnął i pchnął. Golan Drozdeck potknął się o wiadro z farbą, upadł. Wiedźmin podskoczył do niego, oparł kolano o pierś i zaświecił nożem w oczy.
— Zyskać — zawarczał — możesz to, że z życiem ujdziesz. Gadaj.
Oczy Golana, wydawało się, za chwilę wyjdą z orbit i pójdą sobie pospacerować po okolicy.
— Gadaj — powtórzył Geralt. - Gadaj, co wiesz. Inaczej tak ci przerżnę grdykę, że wcześniej się utopisz, niż wykrwawisz.
— "Rialto"… — wystękał krasnolud. - W kopalni "Rialto"…
Rudokop «Rialto» niewieloma detalami różnił się się od rudokopu "Mała Babette", jak też od innych kopalni i karierów, które Angouleme, Geralt i Cahir minęli w drodze, a które zwały się "Manifest Jesienny", "Stara Ruda", "Nowa Ruda", "Ruda Julka", «Celestynka», "Wspólna sprawa" i "Fortunna Dziura". We wszystkich wrzała praca, we wszystkich wywożoną z szybów lub wykopów brudną ziemię wywalano na koryta i płukano na rząpnicach. We wszystkich pod dostatkiem było charakterystycznego czerwonego błota.
"Rialto" było kopalnią dużą, umiejscowioną blisko szczytu wzgórza. Szczyt byt ścięty i stanowił karier, czyli odkrywkę. Właściwa płuczka mieściła się na wydłubanym w zboczu wzgórza tarasie. Tutaj, pod pionową ścianą, w której ziały otwory szybów i sztolni, były koryta, rząpnice, rynny i inne parafernalia górniczego przemysłu. Tutaj też stało prawdziwe osiedle drewnianych domków, bud, szop i krytych korą chat.
— Nie znam tu nikogo — powiedziała dziewczyna, przywiązując wodze do płotu. - Ale spróbujemy pogadać z rządcą. Geralt, jeśli możesz, nie chwytaj go od razu za gardło i nie groź majchrem. Najpierw pogadamy…
— Nie ucz dziada, jak charchać, Angouleme.
Nie zdążyli pogadać. Nie zdążyli nawet podejść do budynku, w którym podejrzewali siedzibę rządcy. Na placyku, gdzie ładowano rudę na wozy, wpakowali się prosto na piątkę konnych.
— O, cholera — powiedziała Angouleme. - O, cholera. Popatrzcie, co też kot przyniósł.
— O co chodzi?
— To ludzie Słowika. Przyjechali ściągać haracz. Już mnie zauważyli i rozpoznali… Psia mać! Aleśmy wpadli…
— Zdołasz się wyłgać? - mruknął Cahir.
— Nie liczcie na to.
— Bo?
— Okradłam Słowika, uciekając z hanzy. Nie darują mi tego. Ale spróbuję… Wy milczcie. Miejcie oczy otwarte i bądźcie gotowi. Na wszystko.
Konni zbliżyli się. Przodem jechało dwóch — długowłosy szpakowaty typ w wilczurze i młody drągal z brodą, ewidentnie zapuszczoną, by skryć zeszpecenia po trądziku. Udawali obojętnych, ale Geralt dostrzegł tajone błyski nienawiści we wzroku, którym mierzyli Angouleme.